gazeta "Słonecznego Domu"

gazeta "Słonecznego Domu"
To gazeta mojego Środowiskowego Domu Samopomocy "Słoneczny Dom" z Ursusa. Okładka jednego z archiwalnych numerów. Dostępna na https://drive.google.com/drive/folders/0B9e8Z7OkI74RcU5UTEt1bjRCd0U?usp=sharing

poniedziałek, 2 stycznia 2017

kryzys psychiczny 2010

W 2010 roku miałem ostatni (jak dotąd) kryzys psychiczny w życiu.

Jedną z konsekwencji "Kryzysu 2005" było to, że od jesieni 2005 r. zacząłem chodzić do Środowiskowego Domu Samopomocy "Słoneczny Dom". Przez cztery lata miałem ustabilizowany stan zdrowia. Jednak w 2009 roku doznałem "olśnienia" (przyczynił się do tego nienaturalnie podwyższony poziom nastroju). Stałem się dużo bardziej aktywny niż wcześniej - zacząłem robić wiele różnych rzeczy, na czele ze zdaniem Centralnego Egzaminu Wstępnego na studia geograficzne na UW. Bardzo schudłem, co samo w sobie było zjawiskiem pozytywnym, choć wynikało z psychozy. Popełniłem błąd w postaci odejścia ze Słonecznego Domu. No i niestety stopniowo zacząłem odstawiać leki. Po zupełnym odstawieniu dość szybko zorientowałem się, że to zły pomysł, ale było już za późno. Pod koniec 2009 roku przez blisko 2 miesiące byłem w szpitalu na Sobieskiego.

To był bez wątpienia kryzys, ale tylko średnio ciężki. Gorsze rzeczy działy się w roku następnym, czyli 2010. Przez pierwsze cztery miesiące tego roku pracowałem w Ekonie (mogłem legalnie pracować, bo nie byłem uczestnikiem zajęć w Słonecznym Domu). Od początku maja zacząłem jednak "zjeżdżać w dół", a po pewnym czasie doliczyłem się pięciu przyczyn, które spowodowały stres i tym samym pogorszenie stanu psychicznego. Po pierwsze, pod koniec 2009 roku wyszedłem ze szpitala niedoleczony, po drugie, miałem stres w pracy, z której zresztą zrezygnowałem, po trzecie, mocno przeżyłem tragedię w Smoleńsku, po czwarte, tata bardzo ciężko zachorował, i po piąte, zmarła ostatnia babcia.

To, że przestałem brać leki, było moim zdaniem tak naprawdę konsekwencją, a nie przyczyną kryzysu psychicznego.

Miałem bardzo bogate urojenia i głosy. Nie będę tu wszystkiego opisywał, Napiszę tylko, że najistotniejszym dodatkiem w stosunku do tego, co było we wcześniejszych kryzysach, było pojawienie się "wyśnionej ukochanej". Swoje uczucia ulokowałem w jednej z gwiazd piosenki i oczywiście byłem przekonany, że ona też mnie kocha. Wolę nie podawać jej nazwiska. To na pewno nie jest oczywiste dla każdego, więc podkreślę, że te urojenia zakochania były połączone, "pomieszane" z występującymi już wcześniej urojeniami wielkościowymi, posłanniczymi.

13 czerwca 2010 roku wieczorem zabrano mnie karetką z domu do szpitala. W samym szpitalu zachowywałem się bardzo dziwnie, miałem bardzo złe relacje z innymi pacjentami, co wynikało zapewne z silnej psychozy i manii dysforycznej. Szczególnie źle układało mi się z panem Markiem. Skarżyłem się, że nie mogę z nim wytrzymać i się go po prostu boję (był bardzo agresywny, a ja z nim "zadarłem"). Pewnego razu zaatakował mnie, a ponieważ zacząłem krzyczeć, obaj trafiliśmy w pasy. Ostatecznie panie lekarki zgodziły się przenieść mnie na oddział otwarty (nie wiem jakim cudem, bo byłem w bardzo złym stanie).

Na otwartym oddziale F10 przebywałem od 1 lipca do 12 sierpnia. Znowu zadarłem z większością pacjentów. Wypisałem się na własne żądanie, kiedy na oddział trafił pan Marek, którego nienawidziłem i którego się bałem. Lekarki jednak słusznie przewidziały, że niedługo znowu trafię do szpitala, bo cały czas byłem w bardzo złym stanie (chociaż mi samemu wydawało się, że jestem w bardzo dobrym stanie).

14 września moja pani doktor uznała, że muszę iść do szpitala. Tego samego dnia tam trafiłem. Podczas tego pobytu mania ostatecznie przerodziła się w depresję, i to ciężką. Jeszcze spotkałem osoby, z którymi w lecie byłem na oddziale F10, i usłyszałem gorzkie słowa o tym, jak mnie wtedy odbierano. Koleżanka powiedziała m.in., że "teraz (tzn. we wrześniu 2010) czuję się wyraźnie dużo lepiej niż w wakacje", bo "wtedy wszystkim przeszkadzałem". Było to dla mnie szokiem, bo myślałem, że w wakacje było bardzo dobrze, a w momencie, gdy ona to powiedziała, o wiele, wiele gorzej.

Październik to był po prostu koszmar: totalna deprecha, liczne myśli samobójcze, silne środki uspokajające i praktyczne cały miesiąc spędzony na zamkniętym oddziale. Pod koniec miesiąca sytuacja zaczęła się wreszcie trochę normować.

Listopad był już lepszy, objawy zaczęły ustępować. Dużo czasu spędziłem w tym miesiącu na przepustkach, aż wreszcie 17 listopada 2010 roku definitywnie opuściłem szpital. Remisja była w tym momencie niepełna, ale, ponieważ regularnie brałem leki i pod koniec roku (po półtorarocznej przerwie) wróciłem do Słonecznego Domu, stan zdrowia systematycznie mi się poprawiał. Rok 2011 i co najmniej kilka kolejnych zapiszą się w moim życiu jako czas ustabilizowanego stanu zdrowia i nastroju. Pomaga w tym na pewno branie leków (bardzo mi pasują Solian i Depakina) i terapia w Słonecznym Domu (choć mógłbym z niej więcej korzystać). Już 6 lat i półtora miesiąca nie byłem w szpitalu - to stan na dzień dzisiejszy. W maju 2016 roku przeżyłem rodzinną tragedię, a mimo to stan zdrowia nie uległ znacznemu pogorszeniu. W miarę możliwości staram się cieszyć życiem. Mam też poczucie, że pomaga mi wiara w Boga oraz zaangażowanie, zarówno indywidualne, jak i wspólnotowe, w sprawy związane z wiarą chrześcijańską.

2 komentarze:

  1. Przeczytałem wszystkie Twoje wpisy. mam na imię Michał. Ja urodziłem się w 1985 roku, podobny rocznik. Obecnie od półtora miesiąca pracuję właśnie w Ekonie. To moja pierwsza praca w życiu. Bałem się iść do pracy, bałem się tego "nowego" i że nie dam rady (stres, odpowiedzialność, ludzie, itd). Pierwszy dzień był bardzo trudny, ale już teraz jest o wiele lepiej. Myślę że ta praca pomaga mi w zdrowieniu. Ja zachorowałem dopiero właśnie w 2010 roku. W styczniu 2010 trafiłem na oddział zamknięty F2 na Sobieskiego. Ogólnie na Sobieskiego byłem chyba do maja lub czerwca 2010, bo byłem jeszcze na F10. A jeszcze pod koniec 2010 trafiłem na Sobieskiego, na zamknięty oddział, ale już na krócej. A od tamtej pory do dziś nie byłem na Sobieskiego. W 2010 byłem pierwszy raz w życiu w szpitalu i zdiagnozowano schizofrenię paranoidalną. Później byłem na Grottgera na oddziale dziennym jakiś czas. U nas była gazetka "Blask". Widzę teraz, że bardzo pomogła mi też wspólnota neokatechumenalna. W niej jestem od 2011 roku do dziś. Ja na Jelonkach, ale nasi Katechiści są właśnie z parafii św. Teresy z Popularnej. Wydaje mi się, że coś zaczęło się u mnie w dzieciństwie, ale początek był w nerwicy natręctw lub jak to określono dokładniej - osobowości anankastycznej od 16 roku życia, ale nie leczyłem tego. Psychoza dotyczyła spraw religijnych. Najgorsze były ksobne znaki i symbole. Nie miałem głosów, ale prześladowcze myśli i atak jakiś (może złych duchów) na nadzieję. Też miałem i nadal walczę z myślami wielkościowymi i do misji. Pojawiało się o Eliaszu, Michale Archaniele i Bestiach. Nie chcę za dużo o tym mówić, bo było to straszne. Bo u mnie o tych bestiach to polegało na tym, że straszyło mnie, że ja nimi jestem. Mam nadzieję, że to już odejdzie na zawsze. Mam nadzieję, że już psychozy nie wrócą. Twój blog podał mi mój kolega z Ekonu, którego Ty znasz. Też ma Michał na imię.

    Mam nadzieję, że u Ciebie też już będzie coraz lepiej. Życzę Ci wszystkiego dobrego i nadziei.

    Z Panem Bogiem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za to piękne świadectwo. Rzeczywiście, jest w naszych historiach wiele zbieżności. Serdecznie pozdrawiam :-)

    P.S. Mam nadzieję, że przyjdzie wreszcie taki moment, kiedy wpadnę na pomysł, żeby coś tu nowego napisać i pomyślę "to jest to!".

    OdpowiedzUsuń