gazeta "Słonecznego Domu"

gazeta "Słonecznego Domu"
To gazeta mojego Środowiskowego Domu Samopomocy "Słoneczny Dom" z Ursusa. Okładka jednego z archiwalnych numerów. Dostępna na https://drive.google.com/drive/folders/0B9e8Z7OkI74RcU5UTEt1bjRCd0U?usp=sharing

środa, 4 października 2023

Moja historia chorowania, leczenia i zdrowienia

Cześć,

jako edukator mam na warsztatach opowiadać swoją historię chorowania, leczenia i zdrowienia. Tu jest jej wstępna wersja, jeszcze nie zweryfikowana przez Fundację eFkropka, do której należę i która organizuje te warsztaty.


1. Moje dzieciństwo – dom i szkoła.

Moje dzieciństwo było trudne, nie ma co udawać, że było inaczej. Przede wszystkim doznałem dużo emocjonalnej agresji od różnych ludzi, od sadystycznego dziadka i chłodnej jak lód babci, również od rodziców, chorującej na schizofrenię mamy i silnie uzależnionego od alkoholu ojca. Z nimi wszystkimi mieszkałem przez pierwsze cztery lata życia w jednym mieszkaniu. Rodziną byliśmy pozornie normalną, ale de facto mocno dysfunkcyjną. Pamiętam też, jak Pani od zajęć plastycznych w Pałacu Kultury rzuciła mną wobec innych dzieci o podłogę i krzyczała, że zrobiłem beznadziejnego Baranka z waty. Wpadłem w spazmy i po zajęciach mój kolega próbował powiedzieć o tym swojej i mojej mamie, ale chyba nas nie zrozumiały i sprawa została zamieciona pod dywan. Po raz kolejny, a po raz pierwszy bardzo wyraźnie poczułem wtedy, że nie mam co liczyć na pomoc rodziców. Mama nawet nie próbowała mnie pocieszyć, za to wprost przyznała, że wstydzi się za mnie. Miałem wtedy 5 lat. W wieku 6 lat omal się nie utopiłem w Parku Wilanowskim. Rodzice po prostu rozebrali mnie do samych majtek i tak przejechałem autobusem do domu na Mokotowie, sporo ludzi się ze mnie wtedy śmiało. To była, można rzec, potrójna trauma – szok od podtopienia, publiczna nagość oraz wyśmianie przez tzw. mądrych dorosłych. W szkole trafiłem na dręczyciela, który w wieku dorosłym trafił do więzienia. Pociągnął za sobą inne osoby z klasy i całej szkoły. Miałem dzięki niemu niezłe piekiełko przez kilka lat. Z czasem pogorszyły mi się wyniki w nauce i to było z kolei źródłem ataków ze strony rodziców, zwłaszcza ojca. Nawet do głowy im nie przyszło, że mogę mieć problem. W oczach ojca byłem po prostu gnuśnym leniem i krętaczem. Przepraszam, że tak ostro o tym opowiadam, ale w wieku niepełnoletnim naprawdę nie miałem szczęściado ludzi, zarówno bliskich, jak i trochę dalszych. Kolega z klasy nie bał się mnie ostentacyjnie opluć nawet w obecności nauczycielki. Kiedy dostałem pierwszą w życiu dwójkę z geometrii, jeden z religijnych kolegów powiedział do mnie przed mszą „Cześć dwója”, po czym liczni obecni inni koledzy wybuchli śmiechem. Przykre było, że zostałem zdefiniowany jako dwója i stałem się klasową, szkolną i osiedlową sensacją, mimo że połowa klasy dostała nie dwóje, a pały. Moi rodzice nic nie zauważyli, wtedy już nie potrafiłem im mówić o swoich trudnych doświadczeniach, a o dwói dowiedzieli się od matki jednego z moich kolegów, który zresztą dostał pałę. Oczywiście przewałkowali ze mną tę pracę z geometrii kilka razy, jakby to była sprawa wielkiej wagi. Czułem się bardzo samotny i odrzucony, miałem wyjątkową zdolność do ściągania na siebie nieszczęścia i nieprzychylności ludzi. Szczególnym koszmarem były dla mnie szkolne wycieczki, do których byłem przymuszany. Inni wrzucali wtedy „na luz”, a ja jeszcze bardziej się spinałem, bo te kilka dni to były niemal nieprzerwane serie przykrości. Było też dużo innych traumatycznych wydarzeń, ale myślę, że wystarczy te kilka przykładów, które szczególnie mnie przytłoczyły w okresie niepełnoletnim.

2. Początki kryzysu psychicznego w wieku 16 lat – problemy w szkole. Pierwsze pobyty w szpitalu (Zameczek), diagnozy: zaburzenia lękowo-depresyjne, potem ZOK.

Już w 2000 roku stwierdzono, że mam zaburzenia psychiczne. Miałem wtedy 16 lat. Z zewnątrz wyglądało to tak, że jeszcze bardziej opuściłem się w nauce, mam ogromne problemy w szkole i notorycznie wagaruję. Jeden z nauczycieli powiedział mojej mamie, że jestem „niesubordynowany”. W środku czułem ogromny lęk i zmęczenie zarówno psychiczne, jak i fizyczne. 2 maja 2001 roku po raz pierwszy trafiłem do szpitala w Zagórzu. Była tam szkoła, poprawiłem się z kilku przedmiotów, ale i tak nie zdałem z drugiej do trzeciej klasy liceum. Byłem leczony na zaburzenia lękowo-depresyjne, a później na zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne. Podobno leki na te schorzenia mogły przyspieszyć nadejście psychozy.

3. Kryzys w 2002 roku: objawy zwiastunowe (w których zorientowałem się później), wybuch psychozy, oddział zamknięty, diagnoza schizofrenii.

Już wiosną 2002 roku byłem bardzo nakręcony, zaczynało mnie ogarniać poczucie wielkości, a na wakacjach tego roku w Zakopanem totalnie "odjechałem". Miałem omamy, nie tylko słuchowe, ale też np. węchowe, no i urojenia, przede wszystkim wielkościowe, posłannicze, misyjne. Uważałem, że jestem prorokiem. Wcześniej nie byłem zbyt religijny, a teraz stałem się wręcz nadmiernie, chorobliwie pobożny. Co ciekawe, od tamtej pory do dzisiaj religijność mi nie zniknęła, ale obecnie, w remisji, zachowuję umiar. Z każdym dniem byłem coraz bardziej oderwany od rzeczywistości. Skończyły się wakacje. Od początku września trafiłem do nowej szkoły. To był dodatkowy stres. W piątek, 6 września, ostro "narozrabiałem" i prosto ze szkoły zostałem zabrany karetką do szpitala, po raz pierwszy w życiu na oddział zamknięty. Tego samego dnia (już w szpitalu) z powodu agresywnego zachowania trafiłem w kaftan. Później sytuacja się uregulowała, po kilku dniach zostałem przeniesiony z oddziału dla dorosłych na młodzieżowy. To, co się stało, zmieniło jednak w sposób nieodwracalny moje życie. Przy wypisie nie miałem jeszcze diagnozy "schizofrenia", ale parę miesięcy później, przy kolejnym pobycie w szpitalu, lekarz po raz pierwszy napisał "rozpoznanie - schizofrenia". To był jeszcze 2002 rok. Miałem 18 lat.

4. Poprawa 2003-04 (w tym Hostel Zagórze), Kryzys 2005, Poprawa 2005-09 (Słoneczny Dom), Kryzys 2010

W 2004 roku sytuacja wydawała się już być unormowana po kryzysie z roku 2002. Zmieniono mi z powrotem diagnozę na nerwicę, zdałem w maju maturę, świetnie zdałem egzaminy na studia. We wrześniu zacząłem spotykać się z dziewczyną. W październiku zacząłem studia. Niestety, choroba znowu dała o sobie znać. Zacząłem się coraz gorzej czuć. Najpierw rzuciłem studia, potem rozpadł się związek. Na domiar złego zostałem okradziony, w wyniku czego miałem na głowie dużo formalnych spraw związanych z wyrabianiem nowych dokumentów. Pod koniec 2004 roku rzuciłem leki. Przez parę miesięcy mój stan zdrowia systematycznie się pogarszał, aż w lutym 2005 roku zacząłem robić bardzo dziwne rzeczy. W nocy z 22 na 23 lutego uciekłem z domu, a rano do niego wróciłem. Przyjechały policja i pogotowie. Zostałem zabrany do szpitala, gdzie początkowo nie wiedziałem, co się dzieje. Po dobrych kilku godzinach wpadłem w psychotyczny szał. Oczywiście trafiłem w pasy. Dostałem kilka zastrzyków i po kilkunastu godzinach zostałem oswobodzony. Z tego, co było przez następne dwa tygodnie, prawie nic nie pamiętam. Nie tylko moim zdaniem był to najcięższy kryzys psychiczny w moim życiu. Później bardzo szybko zaczął mi się polepszać stan zdrowia i zaskakująco szybko, bo już 13 kwietnia, zostałem wypisany ze szpitala. Oczywiście na trwałe ustalono, że jestem chory na schizofrenię (paranoidalną). Od jesieni 2005 r. zacząłem chodzić do Środowiskowego Domu Samopomocy "Słoneczny Dom". Przez cztery lata miałem ustabilizowany stan zdrowia. Jednak w 2009 roku dostałem manii. Stałem się dużo bardziej aktywny niż wcześniej - zacząłem robić wiele różnych rzeczy, na czele ze zdaniem Centralnego Egzaminu Wstępnego na studia geograficzne na UW. Bardzo schudłem, co samo w sobie było zjawiskiem pozytywnym, choć wynikało z psychozy. Odszedłem ze Słonecznego Domu i zacząłem stopniowo odstawiać leki. Wielki kryzys pojawił się wiosną 2010 r. Miałem bardzo bogate urojenia i głosy. 13 czerwca 2010 r. zabrano mnie karetką z domu do szpitala. W samym szpitalu zachowywałem się bardzo dziwnie, miałem bardzo złe relacje z innymi pacjentami, co wynikało z silnej psychozy i dysforii. Ostatecznie panie lekarki zgodziły się przenieść mnie na oddział otwarty (nie wiem jakim cudem, bo byłem w bardzo złym stanie). Na otwartym oddziale F10 przebywałem od 1 lipca do 12 sierpnia. Wypisałem się na własne żądanie. 14 września moja pani doktor uznała, że znów muszę iść do szpitala. Tego samego dnia tam trafiłem. Już 16 i jak dotąd ostatni w moim krótkim życiu pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Podczas tego pobytu mania ostatecznie przerodziła się w depresję, i to ciężką. Jeszcze spotkałem osoby, z którymi w lecie byłem na oddziale F10, i usłyszałem gorzkie słowa o tym, jak mnie wtedy odbierano. Koleżankapowiedziała m.in., że "teraz (tzn. we wrześniu 2010) czuję się wyraźnie dużo lepiej niż w wakacje", bo "wtedy wszystkim przeszkadzałem". Było to dla mnie szokiem, bo myślałem, że w wakacje było bardzo dobrze, a w momencie, gdy ona to powiedziała, o wiele, wiele gorzej. Październik to był po prostu koszmar: totalna deprecha, liczne myśli samobójcze, silne środki uspokajające i praktycznie cały miesiąc spędzony na zamkniętym oddziale. Pod koniec miesiąca sytuacja zaczęła się wreszcie trochę normować. Listopad był już lepszy, objawy zaczęły ustępować. Dużo czasu spędziłem w tym miesiącu na przepustkach, aż wreszcie 17 listopada 2010 r. definitywnie opuściłem szpital. Remisja była w tym momencie niepełna, ale, ponieważ regularnie brałem leki i pod koniec roku (po półtorarocznej przerwie) wróciłem do Słonecznego Domu, stan zdrowia systematycznie mi się poprawiał.

5. Zdrowienie po 2010 – stopniowa poprawa funkcjonowania życiowego i społecznego

Od 2011 roku rozpoczął się i do dzisiaj trwa, śmiało mogę powiedzieć, nowy etap w moim życiu. Etap zdrowienia niezmąconego poważnymi kryzysami. To znaczy, nie było żadnego dużego kryzysu wewnątrz mnie, mimo że tak jak praktycznie każdy bywałem uderzany z zewnątrz niełatwymi doświadczeniami. Z każdym rokiem wykonywałem coraz trudniejsze działania. Było tego dużo, długo by wyliczać to w konkretnych punktach. Skupię się więc na tym co jest teraz. Ogarniam kwestię sprzątania i gotowania. Nie mam problemu z samodzielnym przemieszczaniem się, nawet poza granicami naszego kraju. Podejmuję nowe aktywności i umiem sobie zorganizować czas wolny. Umiem planować wydatki i zarządzać swoimi finansami, co miesiąc robię szczegółową analizę swojego budżetu. Edukuję się w różny sposób – w tym roku na przykład zrobiłem kurs języka niemieckiego, kontynuuję uczestnictwo w Studium Biblijnym i doskonalę umiejętność gry w tenisa. Aktualnie posługuję na kursie Alfa. W ostatnich miesiącach kilka razy byłem za granicą, między innymi chodziłem po wymagających górach nie tylko w naszym kraju. Wziąłem udział w specjalistycznym konkursie na temat wiedzy o futbolu, gdzie nie odstawałem od rywali. Jesienią zeszłego roku wygrałem konkurs ortograficzny, który był przeznaczony dla osób z niepełnosprawnością i otwarty dla wszystkich konkurs z wiedzy o Polsce. Zrobiłem też kurs archiwisty i zaawansowanego Excela, co mi się zresztą przydaje przy planowaniu budżetu. Długo można wymieniać, mówiąc nieskromnie. Od dwóch lat samodzielnie mieszkam. Towarzyszy mi pies. Mimo usilnych prób, polegających między innymi na chodzeniu na spotkania dla singli, które polecam poszukującym oraz aktywności na portalu randkowym, czego z kolei nie polecam, nie udało mi się niestety stworzyć satysfakcjonującego i trwałego związku romantycznego z kobietą. Ale nie poddaję się. Jeśli chodzi o tę materię, to na pocieszenie udało mi się stworzyć sporo satysfakcjonujących relacji z kobietami, z których jednak żadna nie jest związkiem. Relacje te pochodzą ze wspólnoty „Woda Życia”, do której należę, ze wspomnianej wcześniej grupy singli, z ŚDS Słoneczny Dom, do którego już nie chodzę, zżyłem się też trochę z niektórymi kobietami z grupy wsparcia. Oczywiście bardzo cenię sobie równieżrelacje z mężczyznami, które są ogólnie głębsze i jest ich więcej niż tych z kobietami. Z powodzeniem podejmuję różne role społeczne, takie jak rola syna, brata, wujka, edukatora, wolontariusza, ucznia, katolika, kolegi, sąsiada, wynajmującego mieszkanie innym i tak dalej.

6. Historia leczenia – jakie leki, psychoterapia, grupa wsparcia, rola wiary

Kiedyś bywałem nieposłuszny w kwestii przyjmowania leków, od wielu lat jestem jednak w tej kwestii sumienny. I potwierdzam, że branie leków zgodnie z zaleceniami lekarza niemal zawsze kończy się dobrze. W ostatnich latach lekarze psychiatrzy, było ich dwóch, znacznie zmniejszyli dawki leków, które biorę. Oczywiście działo się to stopniowo. Obecnie przyjmuję na dobę 3 mg przeciwpsychotycznej Reagili, 200 mg również przeciwpsychotycznego Solianu (wcześniej to było 800 mg bez Reagili), 300 mg wyrównującej nastrój Depakiny (wcześniej 1000 mg) oraz 75 mg przeciwdepresyjnego Faxoletu, włączenie tego antydepresanta bardzo mi pomogło, przede wszystkim ożywiło mnie i niemal zlikwidowało ataki panicznego lęku. Bardzo pomogła mi psychoterapia, najpierw nieregularna w ŚDS Słoneczny Dom, a od pięciu lat regularna u tej samej psychoterapeutki. Zmieniały się miejsca spotkań, ale terapeutka pozostaje ta sama. Terapeutyzuję się w nurcie psychodynamicznym. Od pewnego czasu uczestniczę też w grupie wsparcia, której spotkania odbywają się w siedzibie fundacji eFkropka. Bardzo pomaga mi też wiara chrześcijańska, która objawia się modlitwą, czytaniem Słowa Bożego, uczestnictwem we wspólnocie katolickiej czy posługiwaniu na różnych kursach i rekolekcjach. Jestem zdania, że leczyć się trzeba na trzech, a nawet czterech płaszczyznach: fizycznej (tu pomaga farmakoterapia i unikanie używek), psychicznej i emocjonalnej (tu główną rolę odgrywają psychoterapia i grupa wsparcia), a także duchowej (przede wszystkim modlitwa i wspólnota). Mam wrażenie, że u mnie zadziałała ta taktyka i cały czas działa, bo wciąż wymagam leczenia na wszystkie wymienione przed chwilą sposoby.

7. Co mi pomogło – lekarze, psycholodzy i psychoterapeuci, Słoneczny Dom, wspólnota, wiara, życzliwi ludzie, pisanie (Alternatywa, blog, vlog), mam na koncie nawet publikację w zagranicznym czasopiśmie o Bibliodramie) moje własne procesy myślowe i działania (analiza objawów zwiastunowych)

Wielu życzliwych ludzi pomogło i pomaga mi w zdrowieniu. Zaliczyć można do nich lekarzy psychiatrów, a także psychologów i psychoterapeutów. ŚDS Słoneczny Dom poprzez ludzi mi tam towarzyszących, pracowników i uczestników, mocno przyczynił się do osiągnięcia przeze mnie lepszego zdrowia. Również ludzie z innych, także świeckich wspólnot bardzo mi pomogli. Duże znaczenie miało i ma wzajemne wspieranie się w gronie osób doświadczonych kryzysem psychicznym. Bardzo ważne są moje własne procesy myślowe i działania, takie jak analiza objawów zwiastunowych (u mnie są to głównie lęk, izolowanie się oraz urojenia religijne), a także wieloletnie pisanie, choćby w ramach gazety Słonecznego Domu „Alternatywa”, prowadzenia bloga i skromnego kanału na YouTube. Jestem dumny, że mam na koncie nawet publikację w specjalistycznym zagranicznym czasopiśmie o Bibliodramie. Pod różnym względem wiele mi dały podróże, a także coś w rodzaju ich przeciwieństwa, czyli pobyty w szpitalu. Pobyty w szpitalu nauczyły mnie choćby tego, że warto brać leki zgodnie z zaleceniami lekarza, ale nie tylko tego. Chcę w tym miejscu powiedzieć, że kiedy na początku pobytu w szpitalu w roku 2005znajdowałem się na samym dnie, przychodzili do mnie jacyś bardzo życzliwi wolontariusze - siostra zakonna i dwoje świeckich, którzy bardzo mnie podnosili na duchu i pomagali w higienie. To oni wydostali mnie z najgorszego dna i każdemu życzę takich Aniołów Stróżów. Jestem im bardzo wdzięczny za całe dobro, którego od nich doświadczyłem.

8. Jak sytuacja wygląda teraz – jest dużo lepiej, ale „liczę na więcej :-)”, sprawa snu, moja obecna sytuacja życiowa, sprawa z mamą i tatą 

Obecnie jest ze mną dużo lepiej niż 5, 10, 20 lat temu, ale, mówiąc zuchwale, liczę na więcej. Cały czas mam pewien problem ze zdrowiem psychicznym, którym są zaburzenia rytmu snu i czuwania, rytmu dobowego. Borykam się z tym od wczesnej młodości. Nie wiem, może trzeba mi jeszcze trochę ustawić leki, bo z panicznym lękiem to świetnie pomogło. Postanowiłem, że mocno przewałkuję ten temat z moją panią psychiatrą, bo sam widzę, że trzeba coś z tym zrobić. Na koniec chcę jeszcze wspomnieć o moich rodzicach. Mama niestety zginęła tragicznie w 2016 roku, na szczęście nawet to nie wywołało we mnie poważnego kryzysu psychicznego. Tata natomiast żyje, ale boryka się z otępieniem, czyli demencją. Od niedawna siostra i ja nie jesteśmy w stanie już się nim opiekować, zwłaszcza że u Taty równie dużymproblemem jak demencja jest alkoholizm. To są u niego zresztą dwa ściśle połączone ze sobą problemy. Z bólem serca musieliśmy umieścić Tatę w Domu Pomocy Społecznej. Żeby nie kończyć tak pesymistycznym akcentem, zaznaczam, że jestem szczęśliwy, że Tata żyje, bo prowadził tak ryzykowne życie, że mógł umrzeć wcześniej chyba z tysiąc razy. Ja też cieszę się, że żyję. Po wielu latach beznadziei, rozpaczy i pragnienia śmierci zaczynam odzyskiwać radość z życia i wreszcie czuję wdzięczność za to, że jestem, za to, że są inni ludzie, kochane zwierzęta i wspaniałe rośliny, a także cały świat nieożywiony. Również za Was i za to, że mogłem przed Wami opowiedzieć moją historię chorowania, leczenia i zdrowienia.

Jakub

wtorek, 12 lipca 2022

mieszkam sam i dobrze mi z tym :-)

 Cześć!

W kwietniu pisałem, że zamierzam się przeprowadzić do nowego mieszkania i zamieszkać samemu. Plany te ostatecznie ziściły się 16 maja. Od początku dobrze się czułem i czuję w nowym mieszkaniu, zwłaszcza, że nie jestem do końca sam - towarzyszy mi mój pies, sunia Majka. Na razie obawy się nie potwierdzają. Cieszę się, że w tym aspekcie zacząłem żyć bardziej normalnie :-) . Od 4 lipca jestem w Zakopanem ze szwagrem, siostrzeńcem i oczywiście psem, ale w ogóle nie biorę pod uwagę, by po powrocie do Warszawy zmieniać to, co działo się przez wcześniejsze ponad półtora miesiąca.

Moja psychiatra, doktor Błądek, zgodziła się obniżyć mi dawkę przeciwpsychotycznego Solianu z 800 do 600 miligramów na dobę. Zmiana ma nastąpić w dwóch etapach. Obecnie jestem w końcowej fazie brania pośredniej dawki 700 mg na dobę. Już za parę dni mam zacząć brać na stałe docelowe 600 mg. Obecnie czuję się trochę mniej zamulony, ale nie mam poczucia, żeby zaczynała się uaktywniać jakaś psychoza. Zobaczymy, co będzie przy docelowej dawce 600 mg na dobę. Jestem dobrej myśli. Dodatkowo, dr Błądek poważnie myśli o zmniejszeniu mi dawki Depakiny z 1000 do 900 miligramów na dobę (trzy tabletki po 300 mg, zamiast dwóch po 500 mg). I to by było na tyle, jeśli chodzi o zmiany w lekach, zarówno już trwające, jak i dopiero planowane.

W sierpniu, po powrocie z Zakopanego, planuję wziąć się za zrzucanie wagi, bo coraz częściej mam wrażenie, że moje serce (mam tu na myśli organ) powoli zaczyna szwankować. Zamierzam przejść na dietę pudełkową przy jednoczesnym pozostawianiu pustej lodówki. Ponieważ mieszkam sam, wydaje się to być realne. Poza tym nie cierpię chodzić na zakupy, więc brak konieczności robienia tego pewnie będę odczuwał jako komfort. Wytrzymanie na pewno jednak nie będzie łatwe, ba, będzie bardzo trudne, przede wszystkim z powodu mojego uzależnienia od cukru oraz tego, że uwielbiam popijać jedzenie colą.

To tyle na teraz. Pozdrawiam!

piątek, 22 kwietnia 2022

Dawno nic nie pisałem na blogu... Część druga

 Po kilku godzinach piszę nowego posta, żeby zakończyć przerwany temat. Tym razem przedstawię moje plany na najbliższą przyszłość (w poprzednim poście pisałem o bliskiej przeszłości).

Po pierwsze, zamierzam się przeprowadzić i zamieszkać samemu. Wprawdzie nowe mieszkanie jest tuż obok, tak blisko, że będę mógł rozmawiać z rodziną przez okno lub balkon, ale mimo wszystko będzie to duża zmiana jakościowa. De facto zacznę mieszkać sam. Głęboko wierzę w to, że będzie mi łatwiej wytrzymać niż w 2019 roku, kiedy okoliczności były mniej korzystne (mieszkania dalej od siebie, słabsze przygotowanie mentalne i gorsze samopoczucie psychiczne). Wtedy wytrzymałem tylko trzy tygodnie.

Chciałbym, żeby w czerwcu doszło u mnie do kolejnej zmiany leków. Jeszcze w listopadzie rozmawiałem z psychiatrą doktor Popławską, która zaproponowała zamianę Depakiny na Lamotryginę, a także zmniejszenie dawki Solianu. W grudniu miałem wizytę u mojej głównej psychiatry, dr Błądek. Trochę ją zaskoczyłem i nie była jeszcze gotowa na zmiany. W marcu był początek wojny tuż za polskimi granicami i oboje uznaliśmy, że stres jest na tyle duży, że to zły moment na zmianę leków. Mam nadzieję, że w czerwcu wreszcie coś ruszy w tej kwestii (choć będę miał też stres związany z przeprowadzką). W każdym razie, doktor Błądek najbardziej skłonna jest do zmniejszenia mi dawki przeciwpsychotycznego Solianu z 800 do 600 mg na dobę.

I ostatnia sprawa, w okolicach końca czerwca powinna się odbyć czwarta edycja konkursu ortograficznego w "Słonecznym Domu". Chcę w nim uczestniczyć, tym bardziej, że w zeszłym roku wygrałem ten konkurs. Obecność obrońcy tytułu mistrzowskiego zawsze dodaje "smaczku" tego rodzaju zawodom 😉 . Dodatkową motywacją są nagrody, które przynajmniej w zeszłym roku były bardzo duże 🙂 

Ponieważ piszę w tym poście o rzeczach przyszłych, to za jakiś czas, najprawdopdobniej za parę miesięcy, przedstawię, co z tego wszystkiego ostatecznie wyszło.

Pozdrawiam!

Dawno nic nie pisałem na blogu. Co ostatnio u mnie się dzieje?

 Cześć Wszystkim 🙂

Piszę teraz z Poznania, jestem tu w mieszkaniu siostry na dziewięciodniowym wyjeździe. W ostatnich miesiącach czułem się raczej nieźle, bo wyraźnie dobrze działa lek przeciwdepresyjny, który biorę od ponad roku. Ciemną stroną ostatniego czasu jest niestety tycie, cały czas przybieram na wadze i końca nie widać 😕

Przedstawię teraz w skrócie najważniejsze aktualne sprawy związane z moim zdrowiem psychicznym, z chorobą i procesem zdrowienia.

15 marca miałem komisję w sprawie renty. Dostałem rentę aż na pięć lat, do 2027 roku. Pięć lat to najdłuższy możliwy czas określony, dłużej może być już tylko do końca życia. Mimo wszystko ucieszyłem się z takiej decyzji lekarza orzecznika. Jeszcze tego samego dnia załatwiłem sprawę przedłużenia zasiłku pielęgnacyjnego.

Był taki czas, kiedy miałem silną wolę pójścia do pracy. W lutym zrobiłem nawet kurs archiwisty pierwszego stopnia, po czym zaliczyłem egzamin końcowy z bardzo dobrym wynikiem. Następnie złożyłem aplikacje w parę miejsc, gdzie wydawało się, że mogę liczyć na pracę na pół etatu. Potem wybuchła wojna - haniebna agresja Rosji na niewinną Ukrainę - i może dobrze, że znikąd nie doczekałem się pozytywnej odpowiedzi, bo ta wojna zmasakrowała moją psychikę. Na pewno nie tylko moją. W pewnym sensie na pocieszenie na przełomie lutego i marca wziąłem udział w płatnym badaniu przeznaczonym dla osób chorujących na schizofrenię, za które otrzymałem 350 złotych. Kilku moich kolegów też wzięło udział w tym badaniu, dwóch sam namówiłem do tego.

W tym miejscu przerywam, bo złapała mnie nagła silna senność. Cały czas mam z tym duży problem. Niedługo napiszę drugą część.

Teraz dodam tylko, że bardzo mnie ucieszył wydany jesienią zeszłego roku nowy album zespołu ABBA (po 40 latach przerwy od ostatniego). Przyjąłem go entuzjastycznie, ale tym razem już bez urojeń.



czwartek, 12 sierpnia 2021

Chorwacja / Makarska Riwiera/ Brela / 4-11 sierpnia 2021

 Hej,

jednym z punktów moich tegorocznych wakacji była Chorwacja. Wybrałem się do niej samolotem ze szwagrem Michałem oraz siostrzeńcami Wojtkiem i Stefanem. Podczas wyjazdu czułem się dobrze, nie miałem takiego stresu jak na poprzednich zagranicznych wyprawach. Poniżej kilka zdjęć z Chorwacji:

1) Widok z naszego balkonu


2) To było piękne połączenie gór i morza


3) Wyspa Brac, miejscowość Pucisca, pamiątki wykonane z niezwykle białego kamienia wydobywanego na wyspie


4) Wyspa Brac, kościół w Puciscy, po lewej stronie Ukrzyżowany Chrystus, po prawej popularny w Chorwacji "nasz papież" Jan Paweł II 


5) Wojtek, a zwłaszcza Stefek dostali pozwolenie na zasiądnięcie za sterami motorówki :-)


6) Rezerwat przyrody Vruja, Wojtek, wspomagany przez Michała, dzielnie pływał na niemal otwartym morzu, ja wolałem nie ryzykować


7) Wojtek wykonuje skok do basenu, w którym są oczywiście Stefek i Michał



piątek, 16 lipca 2021

Wygrałem III Konkurs Ortograficzny w "Słonecznym Domu"

Cześć 😊

Jestem  szczęśliwy, bo wygrałem III Konkurs Ortograficzny w "Słonecznym Domu". 

W szkole zawsze dobrze wychodziły mi dyktanda. Dlatego postanowiłem wziąć udział w I Konkursie Ortograficznym, organizowanym przez "Słoneczny Dom" w 2018 roku. Wówczas były eliminacje wewnątrz naszego ŚDS i bardzo niewiele mi zabrakło do awansu do ścisłego finału. Dostałem jednak nagrody. Przebieg tamtego konkursu również opisałem na tym blogu. W 2019 roku z kilku różnych powodów nie brałem udziału w II Konkursie. W 2020 roku konkurs nie odbył się z powodu zawirowań związanych z pandemią koronawirusa. W tym roku udało się konkurs przeprowadzić, choć pandemia sprawiła, że miał on formę hybrydową - uczestnicy "Słonecznego Domu" pisali dyktando na miejscu, a osoby z pozostałych domów połączyły się z nami przez internet. 

Konkurs odbył się 29 czerwca 2021 r. Wzięło w nim udział 16 osób z sześciu ŚDS-ów. Ilość uczestników była więc mniejsza niż w poprzednich edycjach - efekt pandemii. Skoro ciągle o pandemii mowa, to treść dyktanda właśnie jej dotyczyła. Od razu po napisaniu czułem, że dobrze mi poszło, choć nie wiedziałem, na ile to wystarczy. Czekałem w lekkim stresie na wyniki, które ogłoszono na szczęście szybko, mianowicie 9 lipca. Kiedy się dowiedziałem, że wygrałem, radość i wzruszenie były wielkie. Drugie miejsce zajął mój kolega ze Marcin "Słonecznego Domu", a trzecie pan Grzegorz, zwycięzca I Konkursu z 2018 roku. 29 lipca zostaną wręczone dyplomy oraz nagrody.

Gratuluję wszystkim, którzy wzięli udział w dyktandzie i biorą udział w innych tego typu konkursach. Przełamanie lęku to najważniejsza wygrana, moim zdaniem znacznie ważniejsza niż nawet pierwsze miejsce w konkursie.

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

biorę nowy lek przeciwdepresyjny

 Cześć.

Bardzo mało pisałem na tym blogu, jakie biorę leki. Moim podstawowym lekiem jest Solian (substancja czynna: Amisulpryd), który biorę w łącznej dawce 800 mg/dobę. To oczywiście środek przeciwpsychotyczny, działający zarówno na objawy pozytywne (wytwórcze), jak i negatywne. Wpływa też pozytywnie na funkcje poznawcze. Na stałe przyjmuję go od 2010 roku. Już od 2005 roku biorę natomiast Depakine Chrono. W dawce, którą przyjmuję (łącznie 1000 mg/dobę) służy on do wyrównania nastroju; działa przeciwmanijnie. Przez wiele lat to były jedyne leki, które stale brałem w związku z chorobą psychiczną (oprócz tego doraźnie przyjmowałem Hydroxyzynę i Cloranxen, czyli środki jednocześnie przeciwlękowe, uspokające i nasenne).

W ostatnich miesiącach, być może w związku z pandemią, funkcjonowałem jednak źle. Bardzo dużo spałem, systematycznie tyłem, ogólnie po prostu nic mi się nie chciało robić. W połowie lutego przypomniało mi się, że kilka miesięcy wcześniej moja psychoterapeutka zaleciła mi pójście prywatnie do lekarza psychiatry (z usług pani dr Błądek na ul. Nowowiejskiej jestem zadowolony, ale to miała być jednorazowa wizyta). W lipcu zeszłego roku poszedłem do Laboratorium Psychoedukacji do dr Popławskiej, która stwierdziła, że może mi się przydać lek przeciwdepresyjny. Wystawiła mi receptę na Faxolet (substancja czynna: wenlafaksyna). Jego działanie jest m.in. przeciwdepresyjne, przeciwlękowe i "przeciwnatręctwowe". Wykupiłem ten lek, dwa dni go brałem i przestałem, bo zacząłem czuć duże napięcie i lęki. Poza tym tak naprawdę nie byłem przekonany do tego, żeby faszerować się kolejnymi proszkami. Wiadomo, że organizm musi przyzwyczaić się do leku, a ja za chwilę miałem na długo wyjechać do Zakopanego.

Wrócę do tego, co działo się w połowie lutego tego roku. Byłem już naprawdę zdesperowany i bardzo zdeterminowany, żeby coś zmienić w swoim życiu. Postanowiłem wrócić do przyjmowania przeciwdepresyjnego Faxoletu. Można powiedzieć, że dojrzałem do tej decyzji. Cały czas miałem przy sobie instrukcję, jak powoli zwiększać dawkę leku i tego się trzymałem. Mimo tego początki były bardzo trudne - silne napięcie, uczucie, jakby "paliły mi się kończyny" i przede wszystkim nawracające bardzo silne stany lękowe. Po kilku tygodniach stan jednak wyraźnie się poprawił, bo organizm przyzwyczaił się do leku. Dziś, a lek biorę już ponad dwa miesiące, czuję się dużo lepiej niż na początku roku, właściwie to nawet czuję się (odpukać) coraz lepiej. Mam coraz więcej chęci na różne aktywności, takie jak na przykład regularne i o wczesnej porze przychodzenie do "Słonecznego Domu". Schudłem też kilka kilogramów. Dawka Faxoletu, którą mam obecnie, to 75 mg/dobę. Na razie nie ma planów, by ją zwiększyć. Lek oczywiście biorę przy zgodzie i akceptacji mojej psychiatry prowadzącej, czyli dr Błądek.

Pozdrawiam serdecznie!

wtorek, 29 grudnia 2020

proroctwo/dedukcja

Witam. Postanowiłem zaryzykować i napisać, że doszedłem do wniosku, że 5 stycznia 2021 papież Franciszek zapowie, że 22 stycznia zakończy swój pontyfikat. Wtedy bowiem, zarówno zapowiedź, jak i koniec, będą idealnie równe z pontyfikatem Benedykta. Poza tym trochę się ostatnio mówiło, że Franciszek może w najbliższym czasie abdykować. Nieważne, czy moje przewidywanie się sprawdzi, i tak nie usunę tego posta ;-) . Rzecz jasna, jeśli się sprawdzi, to będę się nim chwalił, a jeśli nie, to zobaczy go znacznie mniej ludzi. Oczywiście posty zawsze można edytować, ale historia edycji na pewno jest do sprawdzenia.

Pozdrawiam!

Edit z 23.10.2021 r.: Zwróciłem uwagę na pewną intrygującą ciekawostkę. 1 listopada tego roku papież Franciszek osiągnie co do dnia wiek, jaki miał Jan Paweł II w dniu śmierci i tym samym zakończenia pontyfikatu. Natomiast 1 listopada przyszłego (2022) roku Franciszek, jeśli dożyje, będzie miał co do dnia wiek, jaki miał w dniu ostatecznej abdykacji i tym samym zakończenia pontyfikatu Benedykt XVI. 1 listopada - Święto Wszystkich Świętych. Czy to oznacza, że wszyscy dotychczasowi XXI-wieczni papieże to naprawdę święci naszych czasów?

niedziela, 15 listopada 2020

10 lat bez szpitala (17 listopada 2010 - 17 listopada 2020)

Witam Was wszystkich! Pojutrze (czyli 17 listopada 2020) będzie ważny dla mnie dzień: 10 lat bez szpitala psychiatrycznego. Wierzę, że przez te kilkadziesiąt godzin do szpitala już nie trafię 😉

10

W pierwszych miesiącach 2011 roku, kiedy miałem parę, czy też kilka miesięcy bez szpitala psychiatrycznego, pojawiła się we mnie taka myśl, którą uważałem za kompletnie nierealistyczną, takie marzenie: żeby dotrzeć do dnia, w którym będzie taka sytuacja, że pełne 10 lat nie byłem w szpitalu psychiatrycznym. Jestem ogromnie zaskoczony, że to marzenie się ziściło, bo wcześniej strasznie często trafiałem do szpitala, nawet kilka razy w ciągu roku (rekordowy był rok 2002: pięć pobytów, ale też w samym 2010 roku były trzy pobyty).

10

Cieszę się też bardzo, że przez te 10 lat prawie w ogóle nie byłem w szpitalach innego rodzaju. Najpoważniejszy (ale w gruncie rzeczy malutki) incydent miał miejsce 31 sierpnia 2019, kiedy przez pięć godzin byłem na SOR w Zakopanem z powodu silnej niestrawności. Nigdy jednak (po nocy z 16 na 17 listopada 2010) nie nocowałem w szpitalu.

10

10 lat to 120 miesięcy, 522 tygodnie i 3653 dni.

10

Pozdrawiam Was serdecznie!


 

sobota, 29 sierpnia 2020

mój życiorys w stylu encyklopedycznym

Rodzina sprawiła mi miły prezent, tworząc życiorys mojej osoby w formie encyklopedycznej. Poniżej go publikuję:


Jakub Cieślak (ur. 5 lipca 1984 r. w Warszawie) - polski działacz na rzecz walki ze stygmatyzacją osób chorujących psychicznie, autor bloga "Moja schizofrenia" i kanału na Youtube "Jakub Cieślak".

Życiorys. Jako małe dziecko był molestowany seksualnie przez dziadka. W pierwszych latach szkoły podstawowej uczył się bardzo dobrze, ale po nasileniu się prześladowań ze strony kolegów pojawiła się trauma, w wyniku której znacznie pogorszyły się jego oceny. Mimo tego z bardzo dobrymi wynikami dostał się w 1999 r. do VII LO im. J. Słowackiego. W liceum początkowo szło mu nieźle, ale w drugiej klasie zachorował psychicznie, w wyniku czego powtarzał rok. W 2002 r. postawiono mu diagnozę "schizofrenia". Wielokrotnie trafiał do szpitala, ale mimo wielu przeciwności w 2004 r. zdał z niezłymi wynikami maturę w LO w Zagórzu. Następnie z bardzo dobrym wynikiem zdał egzaminy na studia na UKSW. Niestety, choroba znowu dała o sobie znać, w wyniku czego przerwał studia. We wrześniu 2005 r. trafił do Środowiskowego Domu Samopomocy "Słoneczny Dom" w Ursusie, do którego z krótką przerwą uczęszcza do dziś. W "Słonecznym Domu" napisał wiele artykułów do tamtejszej gazety "Alternatywa", przez pewien czas jako jedyna osoba w historii placówki był też przewodniczącym samorządu uczestników. W 2009 r. podjął próbę studiów geograficznych na UW, zdał na niezłym poziomie egzaminy, ale znów doszło do rezygnacji. W 2010 r. przez kilka miesięcy pracował w Ekonie w dziale ochrony środowiska. W 2015 r. podjął trzecią i ostatnią jak dotąd próbę studiów, wytrwał dłużej niż w poprzednich przypadkach, ale znów zrezygnował. W 2018 r. krótko pracował w restauracji McDonald's. 

Osiągnięcia od 2014 r. W 2017 r. był związany z OPS Włochy jako wolontariusz wspierający seniorów, za co otrzymał nagrodę od miasta stołecznego Warszawy. W 2020 r. ukończył uzyskując certyfikat trwający semestr kurs "Doradcy do spraw zdrowienia". Ukończył z wyróżnieniem Studium Biblijne organizowane przez diecezję tarnowską. Posiada również certyfikaty uczestnictwa w ważnych konferencjach dotyczących zdrowia psychicznego, a także w warsztatach bibliodramy w Krzyżowej. Jego artykuł o tym wydarzeniu został opublikowany w niemieckim czasopiśmie specjalistycznym. 

Walka ze stygmatyzacją. Od 2016 r. prowadzi bloga "Moja schizofrenia", na którym walczy ze stygmatyzacją osób chorujących psychicznie, zwłaszcza na schizofrenię. Utworzył też w tym celu kanał na Youtube. Inne jego działania na rzecz walki ze stygmatyzacją to m.in. liczne artykuły w "Alternatywie", które potrafiły powodować burzliwe dyskusje i, co ważniejsze, konkretne działania na rzecz chorych, a także duży wkład w powstanie i ostateczny kształt listu otwartego do mediów przeciw stygmatyzacji. Jakub aktywnie udziela się na konferencjach, zadając prowokujące do myślenia pytania. Ukończenie kursu "Doradcy do spraw zdrowienia" także zwiększyło jego wiedzę i kompetencje do walki ze stygmatyzacją.

Życie prywatne. Jest kawalerem, ma zamężną siostrę i dwóch siostrzeńców, którzy są również jego chrześniakami. 23 maja 2016 r. tragicznie zmarła jego matka.

środa, 24 czerwca 2020

dwa moje nowe filmy na YouTube

Cześć 😊

Poniżej publikuję linki do dwóch moich nowych filmów na YouTube, na których mój przyjaciel Krzysztof przeprowadza ze mną wywiady o schizofrenii i o zdrowieniu. Zachęcam też do wejścia na stronę główną mojego kanału "Jakub Cieślak". Myślę, że niedługo podam też link do filmu na kanale Krzysztofa, tam też będzie wywiad ze mną.

Serdecznie Was pozdrawiam.

schizofrenia wywiad nr 1: https://youtu.be/FpP7-UeMZaI

schizofrenia wywiad nr 2: https://youtu.be/MDEzPtIwtfY


środa, 27 maja 2020

kilka słów o koronawirusie

Myślałem o tym, żeby stworzyć długi artykuł o koronawirusie, ale doszedłem do wniosku, że czego bym nie napisał, to byłyby to same banały. 25 marca napisałem tekst, który ukaże się w 50 numerze "Alternatywy" (na stronie mojego bloga jest link, który przekierowuje do wszystkich numerów tej gazety, łatwiej go znaleźć poprzez laptopa). Jest to tekst o pandemii koronawirusa, ale jakoś nie pasowało mi umieszczać go na blogu.

Ograniczę się do przekazania tego, że osobiście największy "szok koronawirusowy" przeżyłem 11 i 12 marca, wtedy dotarło do mnie najwięcej przytłaczających informacji. Teraz (a mamy koniec maja), przynajmniej w Polsce i większości Europy, powoli wraca normalność. Bardzo mnie to cieszy i na pewno w tej radości nie jestem odosobniony. Mam nadzieję, że kiedy ta pandemia się skończy (oby jak najszybciej), to już przez wiele lat świat nie będzie w stanie pandemii. W tej nadziei też na pewno nie jestem odosobniony.

Na koniec krótka refleksja. Według stanu na wieczór 26 maja 2020 r. liczba przypadków zakażenia koronawirusem na świecie wynosi ponad 5 mln 600 tys., natomiast liczba zgonów ponad 350 tys. Moim zdaniem te liczby (zwłaszcza dotyczące liczby zakażeń) są skrajnie zaniżone - z co najmniej czterech powodów. Po pierwsze, wielu ludzi przechodzi tę infekcję bezobjawowo. Po drugie, są też tacy, którzy mają objawy, ale chorują w domu i się nie ujawniają. Po trzecie, wiele krajów niestety fałszuje statystyki, co sprawia, że również oficjalna liczba zgonów na świecie jest na pewno mocno zaniżona. Po czwarte, służby epidemiologiczne wielu krajów są nieudolne, przez co wielu przypadków nie udaje się wychwycić. Ogólna zasada jest taka, że im biedniejszy kraj, tym gorsza wykrywalność. Wystarczy spojrzeć na rozbieżności w ilości wykonywanych testów na tysiąc mieszkańców. Ameryki tymi spostrzeżeniami nie odkryłem, ale chciałem o tym napisać.

Pozdrawiam!

czwartek, 19 marca 2020

Link do filmu na YouTube

Witam,

zdecydowałem się nagrać filmik i opublikować go na YouTube. Raczej nie ma w nim nic konkretnego, został zrobiony w takiej dość luźnej konwencji. Zapraszam do oglądania!

PS. Ten film to raczej wyjątek, nie sądzę, żebym teraz zaczął wstawiać materiały na YouTube regularnie.

https://www.youtube.com/watch?v=ZEQMi2rsXHk


Edit: link do kolejnego filmu

https://www.youtube.com/watch?v=XfLyGrw6Rsc&t=2s

środa, 5 lutego 2020

wywiady z Krzysztofem

Cześć. Poniżej publikuję wywiady, które przeprowadził ze mną mój przyjaciel Krzysztof. Pierwszy wywiad jest na temat schizofrenii, a drugi na temat kursu "Przełom Życia".

Wielkie podziękowania dla Michała za poprawienie jakości dźwięku.

P.S. Nie jestem pewien, czy do odsłuchania tego wywiadu nie jest potrzebne posiadanie konta Google. Ale chyba nie, bo Michałowi udało się odsłuchać te pliki bez dostępu do konta Google.

Pozdrawiam!


sobota, 1 lutego 2020

Podsumowanie kursu "Doradcy do spraw zdrowienia"

Witam Was wszystkich serdecznie po długiej przerwie. Cztery miesiące temu obiecałem, że kiedy skończy się kurs "Doradcy do spraw zdrowienia", zdam z niego relację. Dzisiaj niniejszym to czynię.

Na początek trochę "suchych" informacji. Kierownikiem kursu był prof. Paweł Bronowski. Obejmował on 100 godzin dydaktycznych zajęć z sześciu przedmiotów (Jak chronić swoje prawa i uzyskiwać wsparcie, Doradztwo i wsparcie innych chorujących, Przedsiębiorczość społeczna, Umacnianie i zdrowienie, Jak poczuć się przydatnym, Posługiwanie się nowoczesnymi technologiami informatycznymi). Odbyło się w sumie pięć dwudniowych zjazdów: w 2019 roku 28-29 września, 26-27 października, 23-24 listopada, 14-15 grudnia, a w 2020 roku 18-19 stycznia. Na ostatnim zjeździe zdawaliśmy egzaminy, a wczoraj, 31 stycznia, odebraliśmy certyfikaty (na dole postu wstawiłem zdjęcie głównej strony certyfikatu, który otrzymałem). Ponadto każdy miał prawo (i obowiązek) odbyć pięć indywidualnych konsultacji psychologicznych. Ja odbyłem je z dr Sylwią Kluczyńską w dniach 16, 30 listopada, 7 grudnia oraz 11 i 25 stycznia. Jestem z tych konsultacji bardzo zadowolony.

Przyznam, że kurs był dla mnie sporym wyzwaniem. Był to niemały stres i wysiłek dla osoby takiej jak ja. Szczególny był dla mnie czas po sobotnich zajęciach, a przed niedzielnymi. Te kilkanaście godzin to były chwile z jednej strony odpoczynku, a z drugiej mobilizacji przed kolejnym dniem. Miło je wspominam. Niestety, nie wszyscy dali radę zaliczyć kurs. Spośród osób, które przystąpiły do egzaminów, zdali wszyscy, ale niektórzy w pewnym momencie przestali dawać radę przychodzić na zajęcia. Łącznie na 30 osób, które rozpoczęły kurs, zaliczyły go 24, pięć niestety nie, a jedna ma jeszcze szansę i być może będzie próbować go zaliczyć w późniejszym terminie. Moja obserwacja jest taka, że osoby, które nie zaliczyły kursu, generalnie relatywnie gorzej funkcjonują w życiu od tych, którzy go ukończyli, a w niektórych przypadkach doszło w ostatnim czasie do wystąpienia kryzysu zdrowia psychicznego.

Pochwalę się, że miałem na tym kursie 100 procent frekwencji. A bałem się, że będzie inaczej, ale na szczęście udało mi się pokonać wszystkie przeszkody, takie jak lęk, zaspanie, miałem też szczęście, że w czasie zjazdów nie dotykały mnie żadne poważne dolegliwości fizyczne. Uważam, że dużo się nauczyłem, co już jest bez wątpienia realnym zyskiem pójścia na ten kurs. Jakoś tak wyszło, że nie pojawiła się żadna osoba, z którą szczególnie blisko bym się zaprzyjaźnił.

Teraz pytanie: co po tym kursie? Prawdopodobnie będzie możliwość zrobienia kolejnego kursu doszkalającego, ale to dopiero za jakiś czas. Jeśli chodzi o obecne perspektywy pracy, to moim zdaniem są one niestety dość skromne i skupione przede wszystkim wokół grupy wsparcia Trop. Jest możliwa praca (wszystko na umowę zlecenie) w następujących formach: jako doradca telefoniczny, można też pracować w punktach konsultacyjnych w ramach powiązanego z Tropem stowarzyszenia Pomost, można prowadzić prelekcje destygmatyzacyjne, a także spotkania motywacyjne. Jestem troszeczkę rozczarowany, bo liczyłem na to, że po tym kursie będzie można pracować w takich instytucjach jak Środowiskowe Domy Samopomocy, Warsztaty Terapii Zajęciowej czy Domy Pomocy Społecznej. Nie da się ukryć, że większe możliwości pracy daje kurs Ex-In, czyli asystenta zdrowienia. Tamten kurs kosztuje jednak ponad 6 tysięcy złotych, a ten jest bezpłatny, bo finansowany ze środków unijnych. Poważnie zastanawiałem się, na który z tych kursów pójść (terminy się pokrywały), ale nie żałuję, że wybrałem ten.

Mam jeszcze następującą informację: kurs "Doradcy do spraw zdrowienia" ma sześć edycji, odbędą się jeszcze cztery, więc jeśli ktoś z Was byłby zainteresowany, to może się jeszcze na którąś z przyszłych edycji zapisać.

Na koniec trochę zmienię temat. Ostatnio mam jeszcze inne przeżycie. Wszystko wskazuje na to, że już niedługo zacznę wynajmować pewnej osobie mieszkanie, którego jestem współwłaścicielem. To mieszkanie, w którym przez pewien czas próbowałem sam mieszkać. Jak więc widać, cały czas w moim życiu coś się dzieje i bardzo mnie to cieszy. Gdyby nic się nie działo, czułbym znacznie większy stres. Jeszcze nie wiem, czy w przyszłości na tym blogu będę coś pisał na temat tego wynajmu.



środa, 2 października 2019

rezygnacja z mieszkania samemu / pierwszy zjazd kursu "Doradcy do spraw zdrowienia"

Cześć! Ostatnio pisałem Wam o swoich zmaganiach związanych z samodzielnym mieszkaniem. Niestety, udało mi się to realizować tylko przez trzy tygodnie – kilka dni temu wróciłem do Perzów.

Co spowodowało, że zrezygnowałem z tego wyzwania? Czuję, że mieszkając samemu dryfowałem w kierunku załamania stanu zdrowia psychicznego.

Prawdę mówiąc, poczułem się tak, jakbym przez trzy tygodnie był na przykład w szpitalu i wrócił do domu – taki byłem szczęśliwy.  Lęki odeszły mi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – obym teraz jak najdłużej ich nie miał. Bardzo dobrze zniosłem pierwszy zjazd kursu „Doradcy do spraw zdrowienia”, który w sobotę i niedzielę 28-29 IX trwał przez wiele godzin. Nawet wtedy nie miałem lęków.

Oczywiście, jest mi trochę przykro, że samodzielne i przede wszystkim samotne mieszkanie okazało się dla mnie za trudne. Dziękuję Bogu, że na dzień dzisiejszy nie muszę mieszkać sam. Mam jednak nadzieję, że przyjdzie taki dzień, że będę potrafił tak żyć, że perspektywa samotnych wieczorów i nocy nie będzie już mnie przerażać, że nie będę czuł się w tym wszystkim tak strasznie zagubiony jak we wrześniu tego roku.

Co do wspomnianego wyżej kursu "Doradcy do spraw zdrowienia", to jestem dość zadowolony z pierwszego z pięciu zjazdów. W sobotę i niedzielę było po 8-9 godzin zajęć (od 9:00 do 17:00-18:00) i zniosłem to nie najgorzej.

Przyznam, że ludzie, którzy razem ze mną "studiują" (a jest to około 30 osób) na ogół funkcjonują bardzo dobrze. Podobno większość z nich ma diagnozę schizofrenii, a tymczasem są to często ludzie w związkach małżeńskich (ewentualnie mają chłopaków, dziewczyny, narzeczonych), niektórzy z nich to rodzice, wielu z nich pracuje lub studiuje i wydaje mi się, że większość samodzielnie mieszka. Parę osób dojeżdża na zajęcia z daleka, nawet z takich miejsc jak Gorzów Wielkopolski czy Olsztyn. Szczerze mówiąc, mam takie subiektywne poczucie, że większość uczestników tego kursu funkcjonuje lepiej niż ja. Intelektualnie natomiast chyba nie wypadam źle, choć też na pewno nie szczególnie dobrze. W moim przypadku dają się niestety we znaki kłopoty z koncentracją i to, że szybko się męczę.

Mam głęboką nadzieję i wiarę, że dotrwam do końca kursu i oczywiście zdam wszystkie egzaminy. Bardzo mi na tym zależy i myślę, że po pierwszym zjeździe są na szczęście powody do optymizmu. Mam przekonanie, że jest duża szansa, że uda się to zakończyć sukcesem, a nie ukrywam, że jako wrodzony pesymista przed tym pierwszym weekendem miałem niemałe obawy.

Po zakończeniu kursu na pewno zdam relację z tego, jak to wszystko się potoczyło. Może napiszę też coś "w międzyczasie".

poniedziałek, 16 września 2019

Co nowego u mnie? Trochę się dzieje.

Hej! Uznałem, że przyszedł moment, by napisać nowego posta. Główna przyczyna jest taka, że chcę opisać swoje wrażenia z samodzielnego mieszkania. Mieszkam sam od ponad dwóch tygodni. Początkowo myślałem, że pierwsze wrażenia opiszę po miesiącu, ale nie mogłem się powstrzymać, żeby zrobić to wcześniej. Po drugie, chciałem wspomnieć o kursie "Doradcy do spraw zdrowienia", który rozpocznę pod koniec września, a zakończę w drugiej połowie stycznia (jeśli Bóg da). O tym kursie również planuję napisać relację (może więcej niż jedną) na tym blogu.

Jak mi się mieszka samemu? Przeprowadziłem się do nowego mieszkania właściwie od razu po powrocie z Zakopanego. Myślę, że mam duży bufor bezpieczeństwa, bo zaledwie kilka domów dalej mieszkają Perzowie, czyli siostra z mężem i dziećmi. Coś, co jest najtrudniejsze, to pojawiające się co jakiś czas lęki i głosy. Czuję wtedy paniczny strach. "Łapią" mnie one na ogół późnym wieczorem i w nocy. Jestem wtedy sam. Nie mam do kogo się zwrócić. Bardzo ostry stan lękowo-głosowy miałem niedawno, w nocy z 14 na 15 września. Zaczęły mi się nawet pojawiać myśli, żeby zadzwonić na pogotowie i poprosić o przewiezienie do szpitala psychiatrycznego. Na szczęście, w końcu te złe stany odeszły, tak jak zawsze dotąd zresztą. Co do tych lęków i głosów, to dodam jeszcze, że bardzo mnie boli poczucie winy, które mi wtedy towarzyszy.

Poza tym jest w miarę OK, mam dużo więcej spokoju niż wtedy, kiedy mieszkałem z siostrą, szwagrem, dziećmi i zwierzętami. Oczywiście, cały czas zdarza mi się chodzić na przykład na spacery z psem - mieszkamy przecież bardzo blisko - ale jednak dużo więcej przebywam z samym sobą. To czasem potrafi być trudne i dlatego postanowiłem, że koniecznie muszę regularnie wychodzić z domu, mieć różne aktywności, przebywać z ludźmi - w tym również z Tatą, Perzami. Jako jedną z takich dobrych rzeczy w tym kierunku uważam ten kurs "Doradcy do spraw zdrowienia". Na pewno dobrze by było też więcej chodzić do Słonecznego Domu, zwłaszcza rano.

Wiadomo, że mam też pewne obowiązki - wspomniałem o nich w jednym z wcześniejszych postów w kontekście śmierci Mamy - ale teraz jeszcze bardziej się one zintensyfikowały. W sobotę (krótko przed pojawieniem się lęków, ale nie wiążę tego ze sobą) udało mi się zmusić do kilkudziesięciominutowego sprzątania, poza tym robię dla siebie zakupy, piorę, zmywam naczynia, wyrzucam śmieci, zapewniam sobie obiad (niestety nie gotuję, bardzo cennym urządzeniem w mieszkaniu jest mikrofala), opłacam rachunki (to robiłem już wcześniej, teraz trzeba było zmienić pewne rzeczy, bo płacę za inne mieszkanie), robię też różne inne rzeczy, o których może już nie będę wspominał. Na szczęście sprawę Internetu udało się załatwić bezproblemowo. Mam też telewizję satelitarną. Bardzo dużo słucham radia, muzyka chyba pomaga opędzić mi się od złych myśli.

Co mam jeszcze powiedzieć? Trzymajcie za mnie kciuki, a najlepiej pomódlcie się za mnie, żebym dał radę :-) .

PS Będę jeszcze pisał o tym, jak sobie radzę i oczywiście po pierwszym wrześniowym zjeździe zamierzam zrelacjonować, jak było na kursie "Doradcy do spraw zdrowienia". Pozdrawiam!

środa, 24 lipca 2019

zdjęcia z wyjazdu do Bułgarii 15 - 22/23 lipca 2019

Witam Was po dłuższej przerwie. Dopiero, co wróciłem z Bułgarii, gdzie byłem ze szwagrem i dwoma moimi siostrzeńcami. Wybraliśmy się do Nesebaru. Wyjazd uważam za bardzo udany, choć kiedy wracałem, na lotnisku miałem trochę lęków i głosów. Pod tym względem było jednak lepiej niż na Cyprze. Zapraszam zatem do oglądania.


                                          to widok z naszego balkonu (to oczywiście ja)


                                         statkiem podróżowaliśmy trzy razy


                                         dzieci bardzo lubiły jeździć kolejką-ciuchcią


                                                  na Starym Mieście w części Nesebaru,
                                                  która leży na półwyspie, było mnóstwo
                                                  starożytnych i średniowiecznych zabytków


                                                   ikona w cerkwi św. Jana Chrzciciela,
                                                   sam kościół jest z X wieku, ale w tym
                                                   miejscu jeszcze wcześniej było kilka
                                                   świątyń, najstarsza z nich z IV wieku p.n.e.
                                                   (jej fragment cały czas istnieje)
                                                   

niedziela, 28 kwietnia 2019

wyniki testu DNA

Zrobiłem sobie i szwagrowi badanie na Przybliżone Pochodzenie Etniczne. Skorzystałem z usług firmy MyHeritage. Musiałem czekać na wyniki trzy dni dłużej niż Michał, co dość mocno mnie poirytowało. W końcu się jednak doczekałem.

Zacznę od tego, że moim zdaniem nie ma wyników dobrych i złych. Są tylko bardziej lub mniej ciekawe. Moje należą chyba do tych mniej ciekawych, są bowiem bardzo jednolite. Może jednak ta jednolitość również jest ciekawa.

Oto moje wyniki: mam aż 99,1 procent genów Europejczyków z Europy Wschodniej (przy czym my, Polacy, nazywamy ten rejon Europą Środkowo-Wschodnią) oraz 0,9 procent genów Bałkańczyków. U Michała prezentuje się to dużo bardziej różnorodnie: 46.6 proc. Europejczycy z Europy Wschodniej, 33.5 proc. Bałkańczycy, 15.2 proc. Bałtowie i 4.7 proc. Finowie.

Nie znalazłem nikogo z bliskiej ani dalszej rodziny, ponad tysiąc osób zostało sklasyfikowanych jako moi odlegli krewni (nie bliższy niż ósmy stopień pokrewieństwa). Co ciekawe, mimo braku genów skandynawskich czy fińskich, zaskakująco dużo odległych krewnych pochodzi z krajów skandynawskich, a zwłaszcza z Finlandii i Szwecji.

Teraz garść statystyk, w których przedstawię, kto spośród przebadanych w MyHeritage ma DNA najbardziej zbieżne z moim. Przede wszystkim - DNA każdego człowieka z każdym pokrywa się w 99,9%. Różnić się może 0,1% i teraz przedstawię zbieżności w ramach tego 0.1%, które na ogół się różni. Najwięcej wspólnego DNA z moim ma Norweżka Viktoria Rand - 0,7% (47,5 centymorganów). Również z nią mam najwięcej wspólnych segmentów - siedem. Co ciekawe, z nazwisk jej przodków raczej nie wynika, by miała dużo słowiańskiego pochodzenia. Nazwiska są germańskie, tylko jedno tak jakby rosyjskie. Najdłuższy pojedynczy segment wspólny z moim ma natomiast Stanisław Włosek - 34,5 centymorganów. Minimalnie mniej ma Urszula Ree z domu Karolak. Jak więc widać, pokrewieństwo z Polakami "daje się mocno we znaki".

Na koniec dwa "światłe" spostrzeżenia. Po pierwsze, okazało się, że raczej nie mam "egzotycznych" przodków i uważam, że to również jest wartościowa informacja. Po drugie, mówiąc "pół żartem, pół serio", zwolennikom czystości rasowej chyba bardzo spodobałby się mój wynik (przypominam: 99,1 procent genów Europejczyków z Europy Wschodniej).

poniedziałek, 8 kwietnia 2019

Opowiadanie o Marii

TYTUŁEM WSTĘPU
Piszę ten wstęp w kwietniu 2019 roku. Samo opowiadanie napisałem natomiast w marcu lub kwietniu roku 2011, a więc osiem lat wcześniej. Przez ten czas nikomu go nie pokazywałem. Dlaczego tak długo trwało, zanim zdecydowałem się na upublicznienie „Opowiadania o Marii”? Kiedy to pisałem, dużo sięgałem do Biblii i w pewnym momencie zorientowałem się, że prawdopodobnie połączyłem historie co najmniej dwóch osób – Marii Magdaleny i Marii z Betanii. Miałem ochotę schować się ze wstydu. Dopiero niedawno, analizując tekst biblijny, zauważyłem drobniuteńki szczegół, który przywrócił moją wiarę w to, że Maria Magdalena i Maria z Betanii to jednak mogła być ta sama osoba. Nie można tego zakładać, ale jednak nie jest to niemożliwe. Chodzi o to, że nawróconą jawnogrzesznicę z Łukasza 7, 36-50 zawsze utożsamiałem z Marią Magdaleną (choć nie ma na to dowodu), natomiast kobietę, która namaściła Jezusa w Betanii (Mateusza 26, 6-13; Marka 14, 3-9; Jana 12, 1-8) z Marią z Betanii. Okazało się, że oba te wydarzenia miały miejsce w domu niejakiego Szymona. Bardzo prawdopodobne, że Szymon to była ta sama osoba. Nie wiadomo, czy było to jedno, czy dwa różne wydarzenia – w moim opowiadaniu oddzielam te wydarzenia, wychodząc z założenia że Ewangelie to dzieła teologiczne, które nie muszą być idealnie ścisłe historycznie. Zresztą nie wypieram się tego, że moje opowiadanie to przede wszystkim dzieło mojej bujnej wyobraźni. Spokojnie, nie mam urojeń, że doznałem jakiegoś „boskiego natchnienia”, które sprawiło, że odtworzyłem prawdziwą historię Marii Magdaleny.
Chcę poruszyć jeszcze jedną kwestię. Otóż, kiedy straciłem przekonanie do pisania tego tekstu, bo uznałem za pewnik, że Maria Magdalena i Maria z Betanii to dwie różne osoby, przerwałem pisanie, choć miałem w planach jeszcze sporo treści. Uznałem, że nie będę teraz na siłę kończył tego opowiadania, bo widzę, że w bardzo fajny sposób się złożyło, że tak naprawdę można było je skończyć właśnie w tym momencie. Nie chcę ze szkodą ulepszać tego, co już jest moim zdaniem dobre. Zapraszam zatem do czytania :-) .

OPOWIADANIE O MARII
Maria Magdalena miała ciężkie i smutne życie. Nie miała powodów, by mieć nadzieję na cudowną odmianę, ale pewnego dnia nieoczekiwanie pojawił się w jej życiu On. Był to Jezus Chrystus. Stało się to w chwili, kiedy wydawało się, że nie można być już głębiej poniżonym i że zaraz dojdzie do wydania wyroku śmierci na Marię.
Maria szybko została wdową. W tamtych czasach takie kobiety miały szczególnie ciężko. Na dodatek posiadała dziecko i musiała coś zrobić, żeby zapewnić mu chleb. Bardzo kochała swojego synka i nie wyobrażała sobie, że mógłby on cierpieć głód. Chciała mieć pieniądze dla niego, nie dla siebie. Uznała, że jedynym wyjściem jest prostytuowanie się. Nie miała wysokich żądań finansowych, ale jej klienci czasem byli hojni. Trochę zarabiała. Czuła ogromną radość, kiedy jej synek cieszył się z przynoszonych do domu smakołyków i jadł je. Łapały ją jednak ciężkie wyrzuty sumienia, miała niechęć do samej siebie, i, co najgorsze, była napiętnowana przez społeczeństwo. Nikt jej nie szanował, czasem wytykano ją palcem na ulicy.
Kiedy jej syn dorósł i zaczął pracować, zastanawiała się poważnie, czy nie zrezygnować z nierządu. Doszła jednak do wniosku, że i tak do końca życia w oczach wszystkich pozostanie dziwką. Była przekonana, że jest bardzo złym człowiekiem. Sama miała takie zdanie o sobie, a w dodatku nie raz to słyszała zarówno od krewnych, jak i od obcych ludzi. Klienci przeważnie byli w porządku, ale zdarzali się i tacy, którzy ją gwałcili i poniżali podczas stosunku. Kiedy ją krzywdzono, płakała po cichu, nie zdradzając powodu. Mieszkała wspólnie z siostrą Martą, odkąd syn się usamodzielnił, bo nie chciała żyć sama. Marta kochała ją, ale miała jej za złe, że prowadzi grzeszne życie i niszczy dobre imię całej rodziny. Maria miała też brata, Łazarza, którego bardzo kochała.
Bardzo ciężko przeżywała fakt, że jest nierządnicą i wynikające z tego napiętnowanie. Czuła się bezsilna. W swoich modlitwach prosiła Boga o pomoc, błagała o przebaczenie, nie skarżyła się na ciężki los, bo uważała, że sama jest sobie winna.
Pewnego dnia doszło do prowokacji. Przyszedł do niej mężczyzna, którego nie znała, i zaproponował pieniądze za seks. Zawsze bała się nowych, ale, ponieważ nie zwykła odmawiać, zgodziła się. Po chwili została pochwycona przez faryzeuszy i uczonych w Piśmie. Zabrali ją siłą i poszli w kierunku świątyni. Maria była przerażona. Ale okazało się, że tym razem Bóg zesłał na nią nieprawdopodobnie wielką łaskę. Za chwilę miała po raz pierwszy spotkać Tego, który odmienił jej życie.
Oprawcy trzymali Marię bez szacunku. Bolało ją, bo byli bardzo niedelikatni. Szydzili z niej, poczuła, jak ktoś w nią plunął. Grożono jej śmiercią. Ale ona nie obwiniała ich, tylko siebie. Miała poczucie, że po prostu zasługuje na takie traktowanie. Bała się bardzo, ale czuła, jak Ktoś ją pociesza w sercu: „Mario, zaraz będzie lepiej, wytrzymaj jeszcze moment”.
Gdy grupa dotarła do świątyni, było tam dużo ludzi. Wszyscy słuchali w ciszy Jednego z nich. Był nim Jezus Chrystus. Wtedy dostojnicy żydowscy przepchali się przez tłum, trzymając przy sobie i szarpiąc Marię. Postawili ją pośrodku ludu, tuż obok Jezusa. Ogłosili wobec wszystkich, że ta oto kobieta właśnie została przyłapana na cudzołóstwie. Czuła się niewiarygodnie poniżona, wręcz zeszmacona. W dodatku nie wiedziała, o co chodzi, ale Jezus wiedział. Wiedział, że faryzeusze chcieli, żeby zgodnie z Prawem Mojżeszowym kazał ukarać Marię śmiercią przez ukamienowanie. To zresztą zasugerowali i Maria zamarła z przerażenia. A ponieważ Prawo Rzymskie nie karało śmiercią cudzołóstwa, można by było oskarżyć Jezusa o popełnienie przestępstwa. Jezus zrozumiał ich podstęp i zaczął ostentacyjnie ignorować oskarżycieli Marii. Nachylony, pisał palcem po ziemi. Ponieważ nie przestawali Go dopytywać o tę sprawę, w końcu im odpowiedział: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień”. Nic lepszego nie można było powiedzieć. Z powodu braku argumentów oskarżyciele Marii szybko się rozeszli z okolic świątyni. Wtedy Maria znalazła się sam na sam z Jezusem. Czuła ogromną ulgę i miłość do Jezusa. Jezus spytał się retorycznie: „Nikt cię nie potępił?”. Ona potwierdziła: „Nikt, Panie”. Usłyszała odpowiedź: „I Ja ciebie nie potępiam. Idź, a od tej chwili już nie grzesz!”
Maria nie próbowała dłużej rozmawiać z Jezusem. Poszła. Czuła w środku ogromną radość. Jej życie nabrało nowego sensu. Postanowiła zmienić się na lepsze. Grzecznie odmawiała wszystkim potencjalnym klientom i spostrzegła, że może skończyć z nierządem. Momentami nie dowierzała, że Ktoś, kto ma wśród ludu tak ogromny autorytet wziął ją w obronę i uznał za kogoś wartościowego. Bardzo pragnęła spotkać się z Nim kolejny raz, bo łaknęła pociechy i wsparcia, a także była w Nim zakochana. Bała się jednak spojrzeć Mu prosto w oczy. Bardzo pragnęła być z Nim, ale jednocześnie bardzo się lękała, bo Jezus był nieustannie czymś zajęty i ciągle przebywał wśród ludzi. Wiedziała, że będą ją odrzucać i przykro jej się robiło na myśl o pogardzie, która ją czeka, jeśli zbliży się do Jezusa.
W końcu postanowiła, że jednak pójdzie do Jezusa, gdy nadarzy się okazja. Bardzo chciała Mu podziękować, ale nie wiedziała jak. Doszła do wniosku, że może tylko pokazać, jak bardzo Go kocha.
Pewnego razu dowiedziała się, że Jezus przebywa u pewnego faryzeusza. Miała przy sobie flakonik olejku. Nie zważając na konsekwencje, weszła do domu, w którym byli i zaczęła spontanicznie płakać. Oblewała łzami Jego nogi i wycierała je włosami swojej głowy. Całowała Mu też stopy i namaszczała je olejkiem. Faryzeusz, widząc to, zgorszył się, że Jezus pozwala nierządnicy dotykać się. Maria bała się bardzo, ale czuła się nieprawdopodobnie szczęśliwa, że Jezus nie odepchnął jej od siebie. A kiedy powiedział faryzeuszowi, że ona udowodniła, że bardzo Go kocha, a on tego nie zrobił, zorientowała się, że Jezus całkowicie zrozumiał jej intencję. Jej chodziło tylko o pokazanie miłości. Po chwili Jezus odpuścił Marii grzechy.
Maria poczuła się na tyle pewnie, że pomyślała: „A może ja też Go mogę zaprosić?” Kiedy Jezus wyszedł z domu faryzeusza, powiedziała Mu: „Mieszkam tu, w Betanii razem z siostrą. Jeśli chcesz, możesz do nas przyjść”. Jezus z wielką radością na to przystał i powiedział, że gdy następnym razem przyjdzie do Betanii, na pewno je odwiedzi.
Pewnego razu Jezus zapukał do domu Marty i Marii. Otworzyła Marta, zawsze ona to robiła, bo Maria była napiętnowana przez ludzi i trochę się chowała. Maria ucieszyła się niezmiernie z przybycia Jezusa, siadła u Jego nóg i słuchała Jego nauki. Marcie to się nie podobało i zwróciła uwagę, że Maria zostawiła ją samą przy usługiwaniu. Ale Jezus powiedział, że to Maria wie, co jest naprawdę ważne. Wzruszyło ją, że Jezus ciągle ją broni przed zarzutami tych, którzy w powszechnej opinii są mądrzejsi od niej, a w rzeczywistości jest odwrotnie.
Ostatecznie Jezus przenocował u Marty i Marii. Otrzymał zapewnienie, że jeśli tylko będzie potrzebował, dadzą Mu nocleg. Poznał też Łazarza.
Jeszcze przed pożegnaniem wyrzucił z Marii duchy nieczyste, które ją dręczyły. To odmieniło jej życie. Nie miała już natręctw seksualnych, które wcześniej tak bardzo zamącały jej spokój. Zrozumiała, że jej stare grzechy zostały naprawdę odpuszczone.
Jezus stał się dla niej całym sensem życia. Postanowiła nie zważać na niechęć ze strony ludzi znających jej przeszłość. Dołączyła do Mesjasza i Jego Apostołów. Zaczęła chodzić z nimi po Jerozolimie, a także po miastach i wsiach, gdzie Jezus głosił Ewangelię. Wspólnie z kilkoma innymi kobietami usługiwała im, wydając na to swoje mienie. Jezus zżył się również z Martą i Łazarzem, bo często przebywał u nich w Betanii, a oni chętnie dawali Mu u siebie nocować. Maria pożegnała się z Jezusem, kiedy opuścił Judeę, ale otrzymała zapewnienie, że niebawem do nich wróci.
Maria żyła w czystości. Cały czas myślała o Jezusie. Tęskniła za Nim bardzo, ale była cicha, nie skarżyła się, że czuje się samotna. Zastanawiała się, jak to będzie. Wierzyła już całym sercem, że Jezus jest Mesjaszem, wierzyła w każde słowo z nauki, którą jej przekazał. Robiła wszystko, żeby żyć zgodnie z Jego nakazami. Ale wiedziała, że Go kocha. I widziała, że On też patrzył się na nią pełnym miłości spojrzeniem. Bała się Go zapytać, co On do niej czuje. Myślała sobie też w sercu: „To, że jest moim Przyjacielem, już jest niepojętym szczęściem. Ale uczynię wszystko, żeby w życiu wiecznym, o którym tak pięknie mówi, być szczególnie blisko Niego”. Odkąd była wolna od złych, nieczystych duchów, już nie czuła tak silnego pragnienia, aby z Nim obcować, i sama z siebie jako pierwsza nigdy by się nie przyznała, że kocha Go jako mężczyznę. Czekała, aż On to powie. Bała się też o Niego, bo dochodziły do niej słuchy, że są ludzie, którzy planują Go zabić. Myślała: „Gdyby mnie nie zapewniał o zmartwychwstaniu i życiu wiecznym, bałabym się, że już Go nigdy nie zobaczę”.
Pewnego dnia wiara Marii została wypróbowana. Zaczęło się od choroby jej brata, Łazarza. Wspólnie z Martą posłały do Jezusa wiadomość o tym, bo Łazarz również dla Niego był wielkim przyjacielem. Jezus nie wahał się przybyć do Betanii ani chwili, mimo, że w jej okolicach przebywali ludzie, którzy wcześniej próbowali Go ukamienować. W międzyczasie Łazarz zmarł. Maria wierzyła, że Jezus może go wskrzesić, choć nie była świadkiem żadnego z wcześniejszych cudów wskrzeszenia. Łazarz od czterech dni znajdował się w grobie, kiedy Jezus dotarł do Betanii.
Maria czekała na Jezusa w domu, Marta poszła, aby Go powitać. Kiedy już się z Nim spotkała, poszła po Marię. Powiedziała do niej, że nauczyciel jest i woła ją. Serce Marii zaczęło łomotać z powodu silnych uczuć, które się pojawiły. Błyskawicznie wstała i szybkim krokiem wyszła Jezusowi na spotkanie. Jezus ciągle stał w tym samym miejscu, w którym spotkał Martę. Kiedy Go ujrzała, padła Mu do nóg i rzekła do Niego: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł”. Płakała przy tym tak tkliwie, że Jezus rozrzewnił się. Był On dla Marii oparciem całego jej życia i kochał ją bardzo mocno. Czuł wielkie wzruszenie, że Maria ufa Mu jak dziecko i wierzy, że jako Mesjasz jest w stanie uczynić wszystko. Właśnie ogromna wiara Marii przesądziła o tym, że mógł wskrzesić Łazarza, już od czterech dni leżącego w grobie. Ona sama nie zdawała sobie z tego sprawy, bo myślała, że to wyłącznie od woli Jezusa zależy, komu pomoże swoją mocą. Tymczasem kluczową sprawą było to, czy człowiek wierzy, że może otrzymać od Niego pomoc. Płakała i ona, i Jezus. On jednak wiedział, że wkrótce dokona cudu.
Chrystus postanowił udać się do pieczary, w której pochowano Łazarza. Po usunięciu kamienia wzniósł modlitwę do Boga Ojca, modlitwę dziękczynną, bo wiedział, że Łazarz właśnie ożył. Jego powstanie z martwych pomogło wielu uwierzyć, że Jezus to Mesjasz, oraz za dowód, że wbrew twierdzeniom wielu znawców Pisma Bożego, życie ludzkie nie kończy się definitywnie z chwilą śmierci na ziemi, a człowiek posiada nieśmiertelną duszę. My, dziś żyjący, już tego dowodu nie potrzebujemy, bo możemy być tego pewni dzięki Zmartwychwstaniu samego Jezusa.
Cała wioska była w wielkiej radości, a miłość Marii do Jezusa jeszcze bardziej się pogłębiła. Była skłonna zrobić dla Niego wszystko, nawet znieść straszną mękę i oddać życie. Nie słyszała, że Jezus powiedział, że dokładnie to właśnie zrobi dla niej i wszystkich wierzących w Niego ludzi. Czuła jednak, że do tego dojdzie. Spodziewała się, że Jezus wkrótce zostanie zabity, bo rejestrowała, z jak wielką nienawiścią mówią o Nim liczni Żydzi, z których wielu należało do elity społeczeństwa.
Bardzo chciała być z Nim, rozmawiać, słuchać Jego mądrej mowy. W skrytości pragnęła się z Nim całować. Nie była jednak natrętna i nie narzucała się Mu. Rozumiała, że Jezus nie zawsze może mieć dla niej czas, bo ważni są dla Niego wszyscy ludzie. Wiedziała, że nie może się ciągle koło Niego kręcić, bo wtedy będzie blokować innym dostęp do Niego. Nie chciała też wyrobić sobie opinii Jego kochanki. Całym sercem Go kochała i robiła wszystko, żeby nie miał z jej powodu żadnych nieprzyjemności. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo Jezus jej potrzebował. On też traktował ją jako jedyną, obok własnej Matki, doskonale miłującą Go duszę wśród tych, z którymi przebywał na ziemi.
Na sześć dni przed Paschą urządzono w Betanii, w domu Szymona Trędowatego, ucztę dla Jezusa. Przybył tam wraz z uczniami. Marta jak zwykle obsługiwała gości, a wśród zasiadających przy stole znajdował się Łazarz. Maria tymczasem była bardzo smutna, bo słyszała już, że arcykapłani i faryzeusze poczynili zakrojone na szeroką skalę działania zmierzające do zgładzenia Jezusa. Była pewna, że Go zabiją, i postanowiła jeszcze raz Mu pokazać, jak bardzo Go kocha. Miała zakupiony wcześniej za dużą cenę szlachetny i drogocenny olejek nardowy. Klęknęła przy Jezusie i namaściła Mu nim nogi, a następnie swoimi włosami otarła je. Cały dom napełnił się przyjemną wonią olejku. W tym momencie spotkała ją duża przykrość. Pojawiły się głosy, że zmarnowała trzysta denarów, bo tyle był wart ten olejek. Dla porównania, na trzysta denarów trzeba było przeciętnie pracować przez rok. Zasugerowano, że pieniądze ze sprzedaży olejku należałoby rozdać ubogim, tak jak nauczał Jezus. Maria była zdruzgotana. Znów poczuła, że wielu ludzi gardzi nią z powodu jej przeszłości. Pomyślała, że może rzeczywiście zrobiła coś złego. Po chwili jednak znów okazało się, że Jezus jest jej najlepszym przyjacielem. Po raz kolejny wziął ją w zdecydowaną obronę. Powiedział do najbardziej natarczywego: „Zostaw ją! Przechowała to, aby Mnie namaścić na dzień mojego pogrzebu. Bo ubogich zawsze macie przy sobie, a mnie nie zawsze macie”. Dodał jeszcze, że tak się troszczyli o biednych, a nie zwrócili uwagi na to, że sprawili Marii wielką przykrość. Maria nic nie powiedziała, czuła, że Jezus powiedział za nią wszystko. Była szczęśliwa, że ma Go jeszcze przy sobie i smutna, bo Jezus potwierdził całą jej obawę. Mówił o pogrzebie, więc wiedział, że niebawem czeka Go śmierć.
Judasz, ten, który najgłośniej obwiniał Marię i zarzucał jej rozrzutność, był bardzo urażony. Szatan podpowiedział mu, że może zemścić się na Jezusie za wszystkie zniewagi, jakich od niego doznał. Po zakończeniu uczty udał się do arcykapłanów w celu wydania Go im na śmierć. Za zdradę Mesjasza obiecano mu ustaloną przez Prawo cenę za niewolnika – trzydzieści srebrników.
Od tej pory szukał sposobności, aby Go wydać. Nadarzyła się ona, kiedy Jezus wraz z uczniami przybył do miasta, aby spożyć Paschę. Judasz wyszedł w trakcie uroczystości. Wrócił wraz ze zgrają nieciekawych typów uzbrojonych w miecze i kije, których poinstruował słowami: „Ten, którego pocałuję, to On. Jego pochwyćcie!”. Kiedy Go ujrzał, rzekł do Niego: „Witaj, Rabbi!”, a następnie dał towarzyszom znak pocałunkiem. Zaczynała się powoli męka Jezusa, która trwała aż do wydania ostatniego tchnienia na krzyżu.
Maria dowiedziała się o wszystkim od jednego ze świadków porwania. Wspólnie z Matką Chrystusa i kilkoma innymi kobietami przybyłymi z Galilei (ze względu na Święto Paschy wielu Galilejczyków było w tym czasie w Jerozolimie) znajdowały się wśród tłumu ludzi, który towarzyszył Jezusowi w drodze na Golgotę.
Kiedy Jezus konał na krzyżu, należała do tych, którzy byli blisko Niego. Czuła straszny ból, bo właśnie odchodził Ktoś, kto jej sercu był najbliższy i komu zawdzięczała wszystko, co dobrego się stało w jej życiu. Chciała wziąć na siebie choć część męki i poniżenia przeżywanych przez Jezusa. Ale wtedy to Jezus cierpiał za grzechy nas wszystkich. Ona na to patrzyła, co też było ciężkim cierpieniem. Najgorsze było to, że miała poczucie, że Go traci. I rzeczywiście, w ludzkim rozumieniu właśnie to się działo.

poniedziałek, 28 stycznia 2019

krótka myśl

Czasem pojawiają się w mojej głowie różne myśli na rózne tematy, taka filozofia, czy też pseudofilozofia 😉. Jeżeli uważam, że są ciekawe, zapisuję je w swoim zeszycie. Dziś pojawiła mi się taka krótka myśl:

W pewnym sensie można pierwszych chrześcijan oskarżyć o egoizm, bo gdyby tak jak oni chcieli stary świat zakończył się prawie dwa tysiące lat temu, miliardy ludzi nie miałyby szansy się narodzić. Oni mieli oczywiście inną wizję świata i tego nie rozumieli. Nie można ich obwiniać.

Myślę, że koniec świata nastąpi dopiero wtedy, gdy narodzą się wszyscy, którzy mają się narodzić. To jest właśnie Boża miłość.


P.S. Może wkrótce napiszę jakiś dłuższy tekst. Nie będzie to jednak łatwe, bo mam wrażenie, że ostatnio silnie dokuczają mi objawy negatywne schizofrenii

poniedziałek, 26 listopada 2018

O tym, jak umocniłem się w wierze i o tym, jak umocniłem się psychicznie

Witam Was serdecznie. W dniach 13-17. 11. 2018 r. byłem w Krzyżowej na Dolnym Śląsku na warsztatach bibliodramy. Odwiedziłem też pobliską Świdnicę. Napisałem artykuł do niemieckiej gazety o tym wydarzeniu z mojej perspektywy, zostanie on dopiero przetłumaczony na język naszych zachodnich sąsiadów. Tu przedstawiam jego polską wersję:


Na wstępie zaznaczę, że bardzo się cieszę, że mogę napisać artykuł do tak wartościowego magazynu jak Text-Raum. Mam na imię Jakub, mam 34 lata i pochodzę z Polski.
Gdy byłem nastolatkiem, zdiagnozowano u mnie schizofrenię. Byłem wielokrotnie hospitalizowany i przeżyłem jako młody człowiek wiele ciężkich chwil. Czułem się nieakceptowany przez ludzi i miałem bardzo niską samoocenę. Byłem bardzo daleko od Boga. Pod względem psychicznym sytuację poprawiło trafienie do Środowiskowego Domu Samopomocy, a pod względem wiary (a także psychicznym) to, że oddałem swoje życie Panu Jezusowi. Zacząłem poznawać coraz więcej wartościowych ludzi i angażować się w różne inicjatywy, między innymi wstąpiłem do wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym. Cały czas szukam różnych wydarzeń, w których można się rozwijać. Pewnego razu mój przyjaciel Krzysztof zaproponował mi wspólny wyjazd do Krzyżowej na warsztaty bibliodramy, połączone z wykładami na temat pojednania, zwłaszcza pojednania polsko-niemieckiego. Z początku byłem niechętny, między innymi dlatego, że w mojej głowie siedziała negatywna opinia na temat Niemców. Wydawało mi się, że polsko-niemieckie pojednanie to kicz. Okazało się, że to wszystko to było moje wielkie ograniczenie. Mimo oporów, dzięki Bogu udało mi się przełamać niechęć, a także obawy, że ci Niemcy to na pewno będą strasznie apodyktyczni i dominujący. Na szczęście brałem pod uwagę możliwość, że są to moje fałszywe przekonania.
13 listopada (2018) przyjechałem z Krzysztofem do Krzyżowej. Już na wieczorze integracyjnym pierwsze lody zostały przełamane. Zauważyłem, że są trzy główne linie podziału: Polak-Niemiec, katolik-protestant i mężczyzna-kobieta. Szybko się zorientowałem, że odczuwam dużą sympatię również do tych, którzy pod każdym względem się ode mnie różnią, to znaczy do osób, które są jednocześnie kobietami, Niemkami i protestantkami. To pierwsze wspólne spotkanie wlało we mnie nieco optymizmu.
Jeśli chodzi o kolejne dni, to wykłady i inne wydarzenia były bardzo ciekawe, myślę, że dużo mnie nauczyły, ale chciałbym skupić się przede wszystkim na warsztatach bibliodramy, które dla mnie były zdecydowanie najważniejsze i dla których tu przyjechałem. Moje doświadczenie bibliodramy było dotychczas nikłe, pewne jej elementy przeżyłem w zeszłym roku na wczasach, na których był realizowany program tak zwanego „Przełomu Życia”.
W sumie warsztaty bibliodramy w Krzyżowej trwały dwanaście godzin, w trzech czterogodzinnych sesjach. Były dwie grupy – jedna z Dorotą i Albertem, druga z Beatą i Sabiną. Ja znalazłem się w tej drugiej. Niezwykłe było moim zdaniem to, że w dwójce prowadzących było po jednej osobie z Polski i Niemiec, a w skład grup też mniej więcej po równo wchodzili Niemcy i Polacy. Ponieważ Beata i Hania znały w zaawansowanym stopniu zarówno język polski, jak i niemiecki, wszyscy dobrze rozumieliśmy, co każdy mówił.
Zawsze na początku, nawet przez dość długi czas, ćwiczenia nie miały żadnego związku z Biblią. Wywoływały za to duże emocje. Były to ćwiczenia, w których każdy czuł swoje ciało, a także w dość bliski sposób stykał się z ciałem drugiego człowieka. Było to dla mnie trochę trudne, ale też niesamowicie potrzebne. Fantastyczne w tym wszystkim było to, że byliśmy jedną grupą, nie było podziału na Polaków i Niemców. Nie zauważyłem nikogo, kto stroniłby od przedstawicieli odmiennej nacji. Po raz pierwszy w życiu tak mocno odczułem, że my wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi. Mur w mojej głowie został zburzony.
Każdego dnia w drugiej części zajęć (z każdym dniem coraz szybciej) wchodziliśmy w jakiś tekst biblijny. Jako pewna pomoc służyły nam piękne przemyślenia Janusza Korczaka. Ćwiczenia z tekstem biblijnym były bardzo różne, codziennie było ich kilka. Pierwszego i drugiego dnia przerabialiśmy teksty z początku Księgi Wyjścia (drugiego dnia o małym Mojżeszu). Ja osobiście najbardziej zapamiętałem jednak to, co działo się trzeciego dnia. Wówczas przerobiliśmy znajdujący się w Ewangelii Mateusza opis nadprzyrodzonego poczęcia i narodzenia Jezusa oraz związanych z nim dylematów czy też problemów Jego rodziców. Szczególnie zapamiętałem dwa ćwiczenia. Pierwsze, w którym na podłodze werset po wersecie leżał tekst i zadawaliśmy pytania do tego, co nas w nim nurtowało. Okazało się, że pytań było wiele, ja też zadałem kilka i cieszę się, że mogłem je wypowiedzieć. Drugie szczególnie zapamiętane ćwiczenie to był taki finał naszych warsztatów – pantomima związana z wyżej przedstawionym tekstem. Wybrałem rolę Józefa i moim zdaniem było to dość ambitne z mojej strony.
Coś, co mi pomogło, to fakt, że bardzo polubiłem obie prowadzące – Beatę i Sabine. W ogóle uważam, że atmosfera na tych warsztatach była niemal doskonała.
17 listopada wróciłem do domu. Ten wyjazd umocnił moja wiarę, a także psychikę. Dlaczego? Bo poczułem miłość i tym samym namacalnie poczułem Boga. Poczułem się kimś wartościowym we własnych oczach. Poznałem wielu ludzi myślących bardzo podobnie jak ja, dzięki czemu przestałem czuć się „inny”. Wreszcie, wśród uczestników przeważały osoby dobrze wykształcone i na poziomie, a nie miałem wrażenia, że odstaję od nich intelektualnie czy w jakikolwiek inny sposób, co też bardzo mnie podbudowało.



środa, 5 września 2018

moje zmagania z trudnymi myślami

Poniżej zamieszczam artykuł, który napisałem do gazety Słonecznego Domu. Jeszcze nie wiem, czy zostanie zaakceptowany, a jeżeli tak, to czy forma nie będzie zmieniona. W każdym razie tu zamieszczam ten tekst w jego pierwotnej formie:

Temat, na który tutaj piszę, jest dla mnie bardzo trudny. Przede wszystkim dlatego, że napisanie tego artykułu oznacza de facto przyznanie się do tego, że się myliłem. Myliłem się w ocenie własnej osoby – nie jestem prorokiem, nie jestem kimś szczególnie wybranym. Myślę, że na dzień dzisiejszy pogodziłem się z tym w dziewięćdziesięciu kilku procentach. Nawet te kilka procent daje się jednak mocno we znaki.
Spróbuję przedstawić w skrócie, za kogo się uważałem. Mój stan psychiczny fachowo się zwie „kompleksem mesjasza”. Jest to zjawisko wcale nierzadkie, zwłaszcza wśród osób chorujących na schizofrenię. Ja nie uważałem się za Jezusa, za to zafiksowałem się na postaci Eliasza. On wydawał mi się „bezpieczniejszy”, bo nie bałem się, że mogę zbluźnić. Zawsze go podziwiałem i do dziś uważam go za jedną z najbardziej, jeśli nie najbardziej niedocenianą postać biblijną (przynajmniej przez katolików). W Biblii jest powiedziane, że w przyszłości przyjdzie Eliasz „i skłoni serce ojców ku synom, a synów ku ojcom” (Malachiasza 3,24). Sam Pan Jezus mówi, że „Eliasz przyjdzie najpierw [przed powtórnym przyjściem Chrystusa] i naprawi wszystko” (Mateusza 17,11; Marka 9,12). Z czasem zacząłem utożsamiać Eliasza z jednym z „dwóch świadków” (11 rozdział Apokalipsy). Na podstawie innych fragmentów Biblii (mógłbym je przytoczyć, ale nie zrobię tego, bo chcę żeby artykuł był zwięzły) doszedłem do wniosku, że „dwaj świadkowie” to dwóch ludzi (dwóch proroków), którzy jeszcze się nie pojawili, ale się pojawią i przywrócą miłość do Chrystusa na ziemi. Pierwszy to Mojżesz lub Henoch, a drugi Eliasz (czyli prawdopodobnie ja). Prawdę powiedziawszy, to wszystko działo się głównie w moich myślach, raczej nie próbowałem przekuwać tego na działalność publiczną, a myśli wzmagały się wtedy, kiedy byłem w izolacji, to znaczy bardzo dużo przebywałem w domu – kiedy wychodziłem do ludzi, te myśli wyraźnie się zmniejszały.
Dlaczego doszedłem do wniosku, że nie jestem Eliaszem? Prawdę mówiąc, literalnego dowodu nie mam, a nie jestem jeszcze taki stary (mam 34 lata), natomiast „dla Boga nie ma nic niemożliwego” (cytat z Biblii). Powtarzając jak mantrę to zdanie, mógłbym jeszcze przez wiele lat żyć w przekonaniu, że jestem wielkim prorokiem. Są dwa główne powody, które sprawiają, że dziś jestem już prawie na sto procent pewien, że byłem w błędzie. Po pierwsze, poznałem wiele osób ze schizofrenią, które tak jak ja miały poczucie, że są wielcy, niezwykli i szczególnie wybrani. Po drugie, zawsze kiedy zaczynałem poważnie „wchodzić” w te myśli i na serio brać pod uwagę, że mogę być Eliaszem, pojawiał się w moim umyśle silny niepokój, traciłem spokój wewnętrzny, miałem takie nieprzyjemne odczucia umysłowe, czy też raczej duchowe. Wydaje mi się, że zdrowa część mnie zawsze wzbraniała się przed tymi myślami, a poza tym między innymi na tym właśnie polega rozeznawanie duchów, czy jest on od Boga, czy od Złego. Dziś poważnie biorę pod uwagę, że to Zły podsuwał mi te myśli o szczególnym wybraniu.
Czy są jakieś pozytywy tego, że miałem urojenia religijne? Na pewno to, że stałem się niemalże ekspertem w dziedzinie Biblii i teologii. Ciekawe, że zanim wybuchła moja psychoza, nie byłem zbyt religijny, a moja wiara była słaba. Potem zacząłem się tym interesować, bo myślałem, że jestem w samym centrum wydarzeń, moja religijność i wiara była więc tak jakby interesowna. Kiedy jednak te myśli, urojenia w 99 procentach odpuściły, okazało się, że stałem się osobą religijną i chyba dość głęboko wierzącą. Wierzę, że Bóg w taki dziwaczny z ludzkiego punktu widzenia sposób zaprowadził mnie do siebie. Oczywiście w chwilach, kiedy urojenia wielkościowe odchodziły moja wiara się chwiała, ale nie było to zjawisko silne. Utrata poczucia bycia Eliaszem jakoś nie spowodowała we mnie utraty sensu wiary, a jeżeli nawet tak było, to na bardzo krótko i w małym stopniu nasilenia.

wtorek, 24 lipca 2018

Konkurs ortograficzny w ŚDS "Słoneczny Dom"

17 lipca 2018 r. odbył się w "Słonecznym Domu" tzw. mały, wewnętrzny konkurs ortograficzny. Udział w nim wzięło 10 domowników, w tym ja. Wiadomo było, że dwoje najlepszych awansuje do konkursu finałowego, który odbędzie się 13 sierpnia, i do którego zaproszonych zostało aż 13 ŚDS-ów (każdy dom może wystawić maksymalnie dwóch reprezentantów).

Mówiąc innym językiem, w lipcowym konkursie wzięli udział tylko uczestnicy "Słonecznego Domu", były to jednocześnie eliminacje do konkursu finałowego, którego nasz ŚDS z Ursusa jest organizatorem i gospodarzem.

Dziś (to znaczy 24 lipca) poznaliśmy wyniki. Pierwsze miejsce zajął Marcin, drugie Kasia, i te dwie osoby będą reprezentować nasz Dom 13 sierpnia. Ja zająłem trzecie miejsce, czwarte miejsce zajęła Monika - piszę o tym, bo Monika również została wyróżniona. Nie było mnie niestety na ogłoszeniu wyników, bo dziś rano wyjechałem do Zakopanego. Z tego, co słyszałem, dostałem dyplom, książkę i ptasie mleczko. Będę to mógł zobaczyć i odebrać po powrocie do Warszawy, który nastąpi prawdopodobnie dopiero we wrześniu.

Czy jestem zadowolony z wyniku? Gdyby to był ostateczny konkurs, pewnie czułbym niedosyt, bo jestem osobą ambitną (może aż za bardzo). Gdybym jednak dostał się do finału, musiałbym pojechać do Warszawy, co niezbyt mi się uśmiechało - chcę teraz odpocząć, zresetować się, bo w ostatnim czasie miałem dużo trudnych i stresujących spraw (i nie była to tylko sprawa pracy, którą opisałem na tym blogu). W związku z tym, układ jest właściwie optymalny - z jednej strony osiągnąłem sukces (miejsce na podium i wyróżnienie), a z drugiej nie muszę już martwić się tym konkursem i wracać do Warszawy.

Na koniec dziękuję wszystkim uczestnikom tego konkursu za zdrową, pełną wzajemnego szacunku rywalizację. Choć można traktować to też jak zabawę :-) .


czwartek, 19 lipca 2018

Mam niezbyt pozytywną wiadomość...

Przyznam szczerze, że wstawienie tego posta nie jest dla mnie łatwe. Dlatego nie jest on długi. Muszę to z siebie wydusić: bardzo szybko przekonałem się, że nie dam rady na dłużej pracować w McDonald's. Teraz w telegraficznym skrócie przedstawię szczegóły.

25 czerwca podpisałem umowę o pracę do 31 lipca. Pierwsze dwa dni to były szkolenia, 27 czerwca to był dla mnie pierwszy dzień normalnej pracy. Pierwszy i, jak się okazało, ostatni. To było pięć godzin (od 15:00 do 20:00), które mnie wykończyły. Fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Po raz pierwszy od dawna dostałem silnych lęków i głosów. Jeszcze podczas pracy zdecydowałem, że rezygnuję, choć oczywiście dotrwałem do końca zmiany. Następnego dnia (28 czerwca) złożyłem podanie o urlop i podanie o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, a w piątek 29 czerwca wyprostowałem sprawę ze "Słonecznym Domem", do którego ostatecznie właściwie bez przerwy cały czas chodzę. W poniedziałek 2 lipca otrzymałem świadectwo pracy i oddałem wyprane ubrania służbowe. Zgodnie ze świadectwem pracy oficjalnie pracowałem od 25 do 30 czerwca, w praktyce był to jednak tylko jeden dzień. Umowa o pracę na szczęście została rozwiązana za porozumieniem stron. W ten sposób właściwie skończyła się moja przygoda z McDonaldem.

10 lipca otrzymałem jeszcze wynagrodzenie - niecałe 300 złotych. Niewielką satysfakcję mimo wszystko odczułem. Prawdę mówiąc, ostatecznie dużo więcej wysiłku włożyłem w załatwienie sobie pracy niż w samą pracę, z której bardzo szybko zrezygnowałem. Coś, co jest w tym wszystkim pozytywne, to na pewno fakt, że nabrałem dużo cennych doświadczeń zawodowych (zobaczyłem, jak "od kuchni" wygląda praca w McDonaldzie, poznałem, co to rozmowa kwalifikacyjna, badania sanepidowskie i szczegółowe badania w centrum medycyny pracy; praca w Ekonie była trochę "po znajomości" i wtedy większość z tych spraw mnie ominęło). Dowiedziałem się też sporo o sobie, zarówno dobrego, jak i tego, jakie mam ograniczenia. Ponadto, do 31 sierpnia mam prawo do dużych zniżek we wszystkich restauracjach McDonald's ;-) .

Czy planuję spróbować swoich sił w jakiejś innej pracy? Na pewno jeszcze nie teraz. Nie wiem, czy praca w ochronie byłaby dla mnie odpowiednia. W każdym razie oświadczenie o niepełnosprawności, którego żądano ode mnie w jednej z firm ochroniarskich, już mam i jest ważne do 2022 roku (dokładnie tak długo, jak orzeczenie ZUS-owskie).

Na koniec dziękuję wszystkim, którzy się za mnie modlili. To na pewno nie poszło na marne!